(…) umiałeś nagrywać hity i gdybyś chciał, byłbyś dziś mega gwiazdą. Uznałeś jednak, że to nie jest właściwa droga i że wolisz rapować ze swoją super ekipką, choćby i dla dużo mniejszego grona odbiorców.
Ta rozkmina zaczyna się od własnej definicji wolności. Czy dla mnie wolnością jest zarobić dodatkowe dziesięć koła za to, że mi zakażą mówić o pewnych rzeczach albo że będę musiał założyć jakieś ciuchy do klipu, czy wolnością dla mnie jest mieć to głęboko w dupie i robić dokładnie to, co czuję. Moja definicja wolności zawsze opierała się na tym, żebym czuł się wolny. Nie: był wolny, tylko: czuł się nieskrępowany. Żebym, jak będę chciał pójść w jakąś stronę, to będę mógł w nią pójść, nie musząc przeskakiwać jakichś obostrzeń. W kawałku „Łomot” na „Kuchni polskiej” pada taki tekst: „Tramwajem jeżdżę, bo se mogę”. Mogę jeździć tramwajem, bo obrałem taką drogę, jaką obrałem, i – po pierwsze – nie jest mi wstyd, że nie mam samochodu, a po drugie – mogę nim jeździć, bo nie mam fanów, którzy traktują mnie jak manekina z wystawki. Mam fanów, którzy traktują mnie z szacunkiem – i kocham ich za to.
Za czasów większych hitów ludzie z drugiego końca tramwaju krzyczeli w moją stronę: „Eee, łajzlajf!”. Albo: „Eee, zbyt dziabnięty!”. To nie było fajne, jak podbijał do mnie trzydziestoletni gość i mówił: „Eee, zbyt dziabnięty!”, jak jechałem skacowany do studia i smutny, bo nie miałem hajsu. Radziłem sobie z tym jednak dzięki małomiasteczkowej, trochę chamskiej wolności. Oczywiście wiedziałem, jak się powinienem zachować, bo jestem dobrze wychowanym człowiekiem, ale wychowały mnie również sulejowskie podwórka i halinowskie bezdroża, więc jak ktoś w Warszawie do mnie krzyczał z drugiego końca ulicy: „Eee, zbyt dziabnięty!”, to ja krzyczałem: „Eee, spierdalaj!”. Nie miałem problemu z tym, że ta osoba będzie mnie miała za buraka. Po buracku się odezwała, to dostała lusterko. Stary sposób na bazyliszki.
Poświęcam swoją wolność w jednym wymiarze, żeby budować ją w innym. Poświęcam wymiar materialny, żeby budować wymiar emocjonalny i duchowy. Przestałem pisać głupie refreny, ponieważ nie chcę, żeby moja twórczość docierała do ludzi, którzy czają tylko głupie refreny. Chcę, żeby docierała do ludzi, którzy potrafią się pochylić nad tekstem i go docenić.
To jest ten problem, że jak piszesz głupie refreny – w których skądinąd nie ma przecież nic złego – to ludzie nie dostrzegają nic poza nimi. Choćbyś na „Lecę, chwila, spadam” miał wspomniane „Pierdolę was, piję browar” czy „Nie ma szans”, to większość i tak zapamięta tylko głupi refren ze „Zbyt dziabniętego”.
Jak masz poczucie humoru i wolność twórczą, to zajebiście się pisze głupie refreny; to daje mnóstwo radochy. W momencie, kiedy za te refreny zaczynają spływać pieniądze, pojawia się poważna rozterka, bo może się okazać, że jeden głupi refren kupi ci samochód, a trzy – kupią ci dom. A co za problem napisać głupi refren?… Dla mnie ważniejsze jest jednak to, za kogo będą mieć mnie ludzie, a nie to, czy postawię sobie dom w tym roku, czy za piętnaście lat. Jestem wychowany w takim etosie pracy, zgodnie z którym, jeśli konsekwentnie podąża się swoją ścieżką, jest się pracowitym, pokornym i wkłada się w swoje zajęcie serce, to prędzej czy później ten dom się sobie postawi. A nawet jeśli nie, to praca daje taką czystość sumienia, że można żyć i bez domu.
Tekstowo skupiłem się na cięższych rozkminach, żeby zrobić przesiew wśród odbiorców. Poczucie humoru czy – ogólnie rzecz biorąc – wszystko to, co idzie za weselszą stroną życia, da się wyczytać między wierszami, a nie tylko z rzeczonych refrenów. Nawet kiedy piszę takie poważne numery jak „Światła nie da się schwytać”, czasem wplatam w nie linijki pokroju: „Diabeł czai się za rogiem jak w szkolnym zeszycie kutas”. To prostackie, ale i błyskotliwe, a do tego jest w tym poczucie humoru. Kutasów w cudzych zeszytach narysowałem z tysiąc, bo swego czasu mnie to strasznie cieszyło. Nie chcę być jednak gościem od rysowania kutasów w zeszytach. Tworzenie jest wyborem. Samemu się wybiera odbiorcę. [Czytaj dalej]