Te-Tris: W sandałach na pustynię

Te-Tris | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy VI"
fot. Jacek Baliński

Przejdźmy zatem teraz do pierwszej składowej tego kopniaka, czyli do WBW i innych ogólnopolskich bitew freestyle’owych, na których odnosiłeś niemałe sukcesy. W twoim przypadku temat freestyle’u jest mocno wyeksploatowany, co nie zmienia faktu, że jest to ważna część twojej historii i wpisuje się w twój hiphopowy etos.

Zacznijmy od tego, że najlepsze rzeczy zawsze dzieją się – nomen omen – naturalnie. Freestyle był dla mnie czymś naturalnym, ponieważ zanim w ogóle zacząłem rapować, rymowałem sobie ot tak. Wychodziliśmy gdzieś z ekipą, a ja opisywałem jakąś sytuację, rymując. Było to zabawne, a przy okazji był w tym niekiedy pierwiastek, który potrafił kogoś ukłuć; raz jeden z moich większych kolegów w czasie rymowanego relacjonowania rzeczywistości wymierzył mi sprawiedliwość, używając w tym celu kończyny dolnej prawej (śmiech).

Sportowy aspekt tej aktywności już dość dawno bardzo mocno mi się przejadł, bo widziałem prawie wszystko, ale absolutnie nie odżegnuję się od freestyle’u. Zacząłem jeździć na bitwy, gdyż uważałem, że jest to sposób na wyważenie furtki do sceny hiphopowej. Może i było to wejście od zaplecza, może oknem, a nie głównymi drzwiami – ale rysowała się perspektywa, żeby wjechać z futryną. Freestyle nie do końca był dla mnie celem samym w sobie; raczej był demonstracją i pomachaniem flagą, na zasadzie: „Halo, jestem tutaj! Jestem zaangażowany w hip-hop, umiem takie rzeczy, będę robić też inne!”. Zależało mi ponadto, żeby występować w różnych miastach. Nie chciałem w nieskończoność grać lokalnych supportów – a żeby załatwić sobie supporty poza Białymstokiem, trzeba było znać odpowiednich ludzi. Nie znałem ich, więc zapisywałem się na bitwy i dzięki temu mogłem jeździć po Polsce. Na bitwach dostawałem wycinek czasoprzestrzeni tylko dla siebie i nie liczyło się, czy kogoś znam, czy nie; czy jestem z metropolii, czy z zadupia.

Tak więc – udział w bitwach był dla mnie czymś naturalnym, ale do pewnego stopnia była to również decyzja strategiczna. Skoro miałem iskrę bożą i mogłem dzięki pojedynkom freestyle’owym ugrać coś więcej i przebić się na scenę, to postanowiłem to wykorzystać. Mój tok myślenia był następujący: „Umiem to robić? Umiem. Boję się? Nie. Trochę dygam? Trochę dygam, ale dam radę”. Wierzyłem, że freestyle okaże się wytrychem do robienia innych rzeczy w hip-hopie – i tak też się stało. Cała reszta krąży po YouTubie; kto chce, może sprawdzić.

Na bitwach czułeś się jak u siebie w domu? Do stolicy na transmitowane przez Vivę WBW pierwszy raz wjechałeś w koszuli w kratę i dziurawych butach, będąc chłopakiem z małej mieściny – nie rodziło to kompleksów?…

W momencie kiedy to się działo, to się po prostu działo. Na bitwy jeździłem z nastawieniem: „Ja wam pokażę!” i nie zastanawiałem się, czy mam kompleksy, czy ich nie mam. Teraz dużo łatwiej jest mi spojrzeć analitycznie na tamten etap – szczególnie że od 2022 roku uczęszczam na terapię – więc gdy pytasz, czy czułem się na bitwach jak u siebie w domu, mogę odpowiedzieć, że nie. Czułem, że jestem outsiderem, który za wszelką cenę próbuje coś udowodnić i który ma siłę, żeby podbijać świat. Determinację, żeby realizować swoje marzenia, mimo że wiązało się to z występowaniem w obskurnych klubach czy kimaniem na dworcach.

Myślę, że wiele aspektów mojego uczestnictwa w świecie freestyle’u było podbudowane pewnego rodzaju kompleksami, związanymi chociażby z miejscem pochodzenia. Był we mnie zwierzęcy zew; potrzeba mordowania MCs, rozjeżdżania ich… Przymrużone oczy i wyczekiwanie, kiedy będę mógł zmiażdżyć przeciwnika tym, co już mi w głowie pulsuje. Moje punchline’y nie brały się jednak wyłącznie z tego, że chciałem powiedzieć Dużemu Pe lub Dioksowi, że mają małe przyrodzenie; punchline’y były sportowym wynikiem tego, co we mnie pracowało. Były wynikiem chociażby bólu i żalu za to, jakie miałem dzieciństwo. Przysłowiowe machanie maczugą dodawało mi męskości, której zabrakło w domu, jako że – jak mówiłem – wychowałem się bez ojca. Każde zwycięstwo traktowałem jako rekompensatę za to, co nieprzyjemnego mnie spotkało. Buzowało we mnie wiele różnych emocji i będąc na scenie, chciałem wręcz wykrzyczeć wszystko, co mnie martwi, czego się boję; do tego tygla dodawało się jeszcze szczyptę hiphopowej magii.

W środku byłem wrażliwy – to później wychodziło zresztą na płytach – ale na zewnątrz byłem bardzo kompetytywny. Mimo że nosiłem w sobie pokorę, to nosiłem w sobie również wkurw, więc na bitwach czułem się dość pewnie i jak zdarzyło się, że przegrałem, to byłem zaskoczony. Miałem szacunek do przeciwnika, ale i ogromną potrzebę rywalizacji. Ten miks pokory i wkurwu szczególnie wyraźnie objawił się podczas WBW w 2005 roku, kiedy to przegrałem w finale z Pogzem, który był de facto moim uczniem. Byłem turbo szczęśliwy z jego triumfu. Wszystko spoko, wszystko spoko – ale gdy następnego dnia rankiem wracałem do domu od ówczesnej dziewczyny, w pewnym momencie zagotowało się we mnie i z całej siły rzuciłem o mur plastikową butelką, którą miałem ze sobą. Byłem dumny z Pogza, a wściekły na siebie. [Czytaj dalej]