Przez trzy lata, które dzieliły podpisanie się z Ninja Tune i premierę debiutu, narastało w was ciśnienie, żeby już-teraz-zaraz rozpocząć wielką karierę? Istnieliście przez ten czas na scenie, graliście koncerty?
Marcin Cichy: Sporadycznie.
Igor Pudło: Trzeba zaznaczyć, że nie było wówczas całej struktury koncertowo-biznesowej, która aktualnie istnieje. Gdy jednak wyszła EP-ka „Sculpture”, zagraliśmy w Polsce trasę Scultpure in Space. Zorganizował ją Marcin Grabski, czyli wspomniany wcześniej Tytus, który przez krótki czas był naszym agentem. Raz też byliśmy z Tytusem za granicą, w Budapeszcie, by po jakimś czasie pojechać do Londynu, gdzie przedstawiono nas agentowi, który się nami zajął. Jeszcze przed premierą płyty dostaliśmy zaproszenie na udział w tournée ZenTV Tour, które promowało CD oraz DVD z selekcją utworów i teledysków Ninja Tune. Trasa ta była podzielona na dwa etapy: grania w Wielkiej Brytanii i grania w innych państwach. Na drugą część pojechała już okrojona grupa artystów, w której jednak my zostaliśmy, co oznaczało, że byliśmy wartościowi dla tego labelu.
MC: Przeszliśmy ewolucję od słuchania na przykład Kida Koali, który był dla nas niedoścignionym wzorem, do występowania razem z nim na scenie.
IP: W 2006 roku, po drugiej płycie, zostaliśmy zabrani na ZenTV II do Japonii, między innymi z Coldcutem, na dwa występy: w Osace i w Tokio.
Wracając zaś do pierwszego pytania – nie mieliśmy takiego ciśnienia. Jak człowiek jest młody, ma wrażenie, że czas jest nieograniczony. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, gdybym podpisał kontrakt w 2001 roku, to w 2002 chciałbym mieć już wydaną płytę…
MC: W każdym razie byliśmy w ciągłym kontakcie z wytwórnią i nie mieliśmy żadnych sygnałów, że cokolwiek dzieje się źle. Nie było pośpiechu, nie było nacisków.
Zadowolił was odbiór „Skalpela”?
IP: Bardzo nas zadowolił. Pamiętam miłe uczucia, jakie mi towarzyszyły, kiedy szedłem do Empiku, żeby kupić „DJ Magazine”, który czytałem od wielu lat, i znalazłem w nim recenzję naszej płyty, ocenioną na bodaj cztery i pół gwiazdki w pięciostopniowej skali. Giles Peterson nominował nas w BBC do nagrody Worldwide Awards… Było świetnie!
MC: Wydaje mi się jednak, że największą satysfakcję mieliśmy wtedy z samego faktu, że mamy płytę, na której jest logo Ninja Tune. Nie rozpatrywaliśmy raczej w kategoriach osiągnięć, że…
IP: …inaczej: być może uważaliśmy, że nikt nam łaski nie robi, pozytywnie recenzując „Skalpel”, bo: a) płyta jest zajebista, b) to jest Ninja Tune – i to wystarcza. Megalomania?… Nie; artysta czasami musi mieć pewność, że to, co robi, jest dobre. Wiedzieliśmy, że każdy utwór jest bardzo dobry, wiedzieliśmy, które breaki wziąć, które sample, jak to ułożyć, żeby to grało – i wydawało nam się, że tak będzie już zawsze (śmiech). Starczyło raptem na dwie płyty – również dlatego, że formuła samplistyczna się wyczerpała. Nie była już tak świeża, a do tego świat poszedł do przodu pod względem technologicznym i prawnym, przez co skończył się Dziki Zachód z samplami. Właściwie powinienem powiedzieć: Dziki Wschód; przed wydaniem pierwszej płyty w Ninja Tune zapytano nas, czy nie mamy sampli z amerykańskich nagrań, bo korzystanie z nich już w 2004 roku było ryzykowne…
Rozmawiając o dwóch pierwszych płytach, nie sposób nie przywołać – nieco oklepanego w waszym kontekście – hasła „Polish Jazz”, które było kojarzone z wami od momentu nagrania w 2000 roku wspomnianego wcześniej demo o tym samym tytule. Podobno nie byliście fanatykami kultowej serii „Polish Jazz” – dlaczego więc tak chętnie sięgaliście do niej?
IP: Ja słuchałem takiej muzyki jeszcze w latach osiemdziesiątych – nie za bardzo może chciałem, ale miałem kolegę, który był jazzfanem. Kiedy wpadliśmy z Marcinem na pomysł, żeby szukać tam sampli, miałem już pewne punkty odniesienia. Poza tym czuliśmy, że „Polish Jazz” jest lubiany, jest ochoczo wykorzystywany przez zagranicznych DJ-ów. Rok przed naszą demówką niemiecka wytwórnia Jazzanova Compost Records wydała dwie kompilacje: „Polish Jazz” oraz Novi Singers „Vocal Jazz From Poland 1965–75”. DJ Vadim opowiadał nam, że zanim przyjechał do Polski na koncerty, był wcześniej z Markiem B w Krakowie na sesji diggerskiej, szukając między innymi polskiego jazzu… To wszystko skłoniło nas do tego, żeby w tym obszarze szukać sampli i inspiracji…
MC: …poza tym te płyty były łatwo dostępne. Pan Darek na Oławskiej zawsze je miał.
IP: Pamiętajmy też o tym, że „Polish Jazz” był w naszym przypadku szyldem nieco umownym; był parasolem, pod którym mieściły się również inne rzeczy: zarówno polskie, jak i z innych państw Europy Wschodniej. Na pewno jednak polski jazz najbardziej nam pasował, bo było w nim dużo fajnych breaków, kontrabasów… Przypadkowo okazał się to także dobry ruch marketingowy, ponieważ mieliśmy dobry timing. Premiera „Skalpela” w zasadzie zbiegła się z wejściem Polski do Unii Europejskiej, Polacy mieli dobrą prasę w Anglii, więc atmosfera wokół nas i hasła „Polish Jazz” była świetna. [Czytaj dalej]