Marek Zioło: Rzeczy (nie)możliwe

Marek Zioło | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy VI"
fot. Jacek Baliński

Z Ziperą współpracowałeś również jako agent koncertowy. W dawnym wywiadzie dla „HIRO” wspomniałeś wspólny koncert z Mor W.A. w nieistniejącym już warszawskim klubie Lokomotywa – to była pierwsza sztuka, jaką zabookowałeś?

Koncert, o którym mówisz, odbył się jesienią 2000 roku, natomiast wcześniej odbył się jeszcze jeden. Zanim się poznaliśmy, Zipera zagrała kiedyś w Remoncie i miała apetyt na więcej. Chłopaki zapytały mnie, czybym im w tym pomógł – oczywiście zgodziłem się, przy czym zasugerowałem, że w wakacje trzeba zagrać nad morzem, ponieważ tam są ludzie.

W międzyczasie zostałem zapoznany z Voltem, który posiadał rozległą wiedzę i kontakty w środowisku oraz który zasugerował mi klub Bahama w Jastrzębiej Górze. Skontaktowałem się telefonicznie z właścicielami i ustaliłem wakacyjny termin. Udałem się też do redakcji „Ślizgu” i wynegocjowałem patronat, dzięki czemu dostałem od nich reklamę. Plakat na koncert złożył Volt, który był także pomysłodawcą nazwy imprezy: „Co jest, chłopaku?” (śmiech); w tamtym czasie chyba wszystkie hiphopowe imprezy klubowe w Warszawie miały swój podtytuł. Na dole dopisek: „Zipera i Mor W.A. na żywo”.

Na początku lipca z przezorności pojechałem do Jastrzębiej Góry i spotkałem się z właścicielami klubu. Datę mieliśmy już dograną, więc przyjechałem z wydrukowanymi plakatami – dwieście–trzysta sztuk – które rozkleiłem w okolicznych kempingach i knajpach w nadmorskich kurortach. Z ludźmi z Bahamy podaliśmy sobie ręce i ustaliliśmy, że ja stawiam bramkę i biorę kasę z bramki – bilety kosztowały bodaj piętnaście złotych – a klub zarabia na utargu z baru, co było układem jak najbardziej uczciwym. Gdy w drugiej połowie lipca przyjechaliśmy na koncert, na miejscu nie wszystko się zgadzało. Ridery artystów były sprawą mocno umowną; mam wrażenie, że nieco później to dzięki mojej działalności udało się wprowadzić zalążek riderów w polskim hip-hopie. Wtedy jeszcze wszystko było dogadywane na gębę. „Macie mikrofony?” „Mamy!” To rodziło groteskowe sytuacje: na przykład podczas koncertu w Tarnowie były trzy mikrofony, przy czym jeden z nich był plastikowy, od zabawki, a inny taki reporterski, z długą gąbką (śmiech).

Wracając do koncertu w Jastrzębiej Górze: miałem ze sobą pomagiera do przypilnowania lokalnych bramkarzy – tak aby nie wpuszczali ludzi bokiem. Panowie od bramki byli jednak trzy razy tacy jak my i reprezentowali Trójmiasto, więc w pewnym momencie stwierdzili, że już dość biletów sprzedaliśmy na własny koncert i dalej to oni będą sprzedawali. Jak przyszedłem na interwencję, usłyszałem, żebym nie podskakiwał, bo mogę mieć kłopoty z powrotem do domu. To była sroga lekcja, która uświadomiła mi, jak funkcjonuje organizacja wydarzeń na obcym terenie w wynajętych miejscach. Podliczyłem, co udało się zebrać do szkatułki, obu zespołom wypłaciłem umówione kwoty i zostało mi tyle, żeby wrócić do Warszawy, bez noclegu. Ostatecznie nie było to ekonomiczne zero, jeśli doliczy się do tego wcześniejszy wyjazd i symboliczny koszt druku plakatów, ale przynajmniej zrobiłem coś od początku do końca samodzielnie, zrobiłem coś dla tej kultury i zachowałem się fair wobec chłopaków. To był następny etap uwiarygodnienia mnie w środowisku. Nie było krzywej rozmowy, do jakiej uciekłoby się zapewne wielu organizatorów: „Wiesz, ziomuś, bilety mi się nie sprzedały, pogadajmy, żebym zapłacił wam połowę”. Takie podejście wyniosłem z tego, w jaki sposób i gdzie zostałem wychowany. Wiedziałem, że pewne zasady zerojedynkowe są i muszą być constans.

Rzeczony następny etap uwiarygodnienia był czymś, na czym ci zależało? Innymi słowy: planowałeś dalej angażować się w hip-hop? Pomyślałeś po koncercie w Jastrzębiej Górze: „To jest to, czym będę zajmował się przez najbliższą dekadę”?…

Na początku nie miałem takiego planu. Oprócz Zipery i Mor W.A. nie znałem jeszcze nikogo; kilka razy przeciąłem się jedynie z Molestą w Pomatonie czy w biurze na Hożej. Wejście do tego świata wypracowałem sobie poprzez lojalność i oddanie. Dużo bliższa była mi kultura ulicy niż kultura klubowa, w którą nie zagłębiałem się merytorycznie. Gdy w późniejszych latach Pomaton proponował mi zajęcie się różnymi nowymi artystami z innych gatunków, odmawiałem. Nie podejmowałem tych tematów, bo ich nie czułem; nie potrafiłem podchodzić do nich li tylko biznesowo.

Hip-hop wewnętrznie mnie podpalił, a do tego dostrzegłem w nim niszę, która wymagała obsłużenia. W Warszawie nie było żadnego profesjonalnego promotora, który organizował koncerty hiphopowe; byli promotorzy robiący imprezy DJ-skie, na których przy okazji ktoś wychodził na scenę i rapował. Zdawałem sobie sprawę, że jest w stolicy dość duży potencjał oraz popyt na koncerty, a dodatkowo miałem papierek lakmusowy w postaci Jastrzębiej Góry, gdzie na chłopaków, którzy byli raptem dwa tygodnie po premierze pierwszej płyty, w weekend przyszło ponad trzysta osób. Po tej sztuce rozmawiałem z Voltem i wspomniałem mu, że chciałbym zrobić Ziperze premierowy koncert w Warszawie. Sebek podpowiedział mi, żebym skontaktował się z Piotrkiem Ostaszewskim, czyli DJ-em Ostaszem, który był wówczas związany z ekipą Warszafskiego Deszczu. Zgadaliśmy się – okazało się, że mieszkamy w zasadzie obok siebie – i złapaliśmy fajny flow, czego efektem było wspólne organizowanie hiphopowych koncertów w Lokomotywie, w której Ostasz co środę grał swoje imprezy. [Czytaj dalej]