Wiemy, jak było w waszym studiu – czas zatem, by poprzerzucać się historiami ze złotych lat!
M: Bardzo dobrze pamiętam, jak Wilku z Włodim nagrywali wspólną zwrotkę do „Wszystko co najlepsze”, gdzie co chwilę wymieniali się wersami. Początkowo mieli pomysł, że to podzielą: najpierw jeden nagra swoje, a potem drugi swoje. Spróbowaliśmy – ale to brzmiało do dupy, nienaturalnie. Zbyt krótkie fragmenty; nie potrafili się wstrzelić. Mieliśmy mikrofon AKG C414; kozaczek – uniwersalny, wierny. Normalnie był ustawiony jako kierunkowy, ale przełączyłem na dookólny – i postawiłem ich obu przy mikrofonie. Zawadzali o statyw, dekoncentrowali się, czasem się pomylili, Wilku mówił do Włodka: „Nie machaj mi tu tymi witkami!” (śmiech) – ale nawijali, stojąc naprzeciwko siebie, patrząc się na siebie. Wyszło zajebiście! Proponowałem innym, żeby też tak nagrywali, ale bali się – a ci na tyle dobrze się znali… Dla mnie to był odlot. Jak jazz – że grają na zmianę różne instrumenty.
Jedziemy dalej!
M: To była niezła historia… Pracowaliśmy nad płytą „Sieć” Peel Motyff. GRZ wymyślił, że w singlu „Nie jest tak źle” chce mieć w refrenie chór dzieciaków. Zafiksował się na tym punkcie – tylko jak to ogarnąć?… Powiedziałem Grzybkowi i Luiemu, że najlepiej będzie, jak zaprosimy dzieci ze szkoły muzycznej; żeby miały słuch. Szkoła była w pobliżu…
K: …przy Miodowej – ta, do której ja chodziłem, tyle że I stopnia. Poszliśmy tam. Grzybek wbił do gabinetu pani dyrektor i powiedział, że on by chciał, żeby dzieci mu nagrały piosenkę. Pani chyba lekko się wystraszyła…
M: …bo Grzybek jest wielki, a wtedy chodził jak zbój: dresy i łysy łeb (śmiech). To była komedia… Dyrektorka zgodziła się, ale zapytała: „Co szkoła z tego będzie miała?”. Grzybek: „Co chcecie!” – mógł szaleć, bo mieli jako Peel Motyff podpisany kontrakt z BAZA Lebel, czyli sublabelem Pomatonu; wiedział, że firma za to zapłaci. „No, przydałoby się ksero nowe…” – usłyszał. „Dobra, załatwione!” – i zakup ksero został wpisany w budżet płyty (śmiech).
Nadszedł dzień nagrania…
K: …mnie nie było wtedy w studiu, bo byłem w trasie…
M: …i kilkanaście dzieciaków wpadło do Schronu, razem z nauczycielką. Tekst dostały zawczasu od Grzybka, nauczyły się go w szkole – ale widać było, że są zestresowane. Rozstawiłem je przy dwóch mikrofonach AKG, zaczęliśmy nagrywać. Grzybek przyszedł dopiero po jakimś czasie, bo zaspał; był w ciężkim szoku, jak zobaczył, co się dzieje! Dzieci nagrały, co miały nagrać; stwierdziłem, że jest OK. Zapytałem, czy mają inne pomysły, jak to zaśpiewać, ale miały tylko tę jedną melodię wyćwiczoną. Grzybek wziął jeszcze od nauczycielki jakieś dane, których potrzebował do zakupu ksero (śmiech), po czym wycieczka powędrowała do szkoły.
Po dłuższym czasie Korzeń wrócił z trasy koncertowej. „Puść ten kawałek z chórem” – powiedział. Puściłem – a Korzeń załamka… Okazało się, że dziwna melodia została nagrana, od czapy.
K: Ona zupełnie nie zgadzała się z akordami, które zrobiłem – bo bit był mój. Akordy zmieniały się tam często; chyba dwa akordy na takt. Trzeba było dokładnie harmonię zrealizować; przejść po akordach, żeby wszystko się zgadzało!
M: A do bitu przecież dzieciaki śpiewały w studiu!
K: Być może ćwiczyły wcześniej bez tych akordów… Może nauczycielka była tak wystraszona, że nie chciała Grzybkowi powiedzieć, że coś jest nie tak… Może uznała: „To taka pojebana muzyka i do takich akordów pewnie tak się śpiewa…” (śmiech).
M: Pierwsze, o co zostałem przez nią zapytany, to: „Gdzie jest gaśnica?” (śmiech).
K: Time stretching dopiero wówczas raczkował, więc była ostra rzeźba z tym chórem, ale udało nam się przestroić go na nową melodię.
M: Pocięliśmy go na nuty; każda nuta została przez Korzenia ustawiona i nastrojona.
K: Dzięki temu, że to chór śpiewał, a nie jedna osoba, nie było słychać, że cała melodia została zmieniona…
Popłakałem się ze śmiechu… Więcej!
M: Siedzę któregoś razu z puzonistą Darkiem „Strusiem” Plichtą, który dograł się między innymi na pierwsze Stare Miasto. Przyciemnione światełko, miksuję sobie Fusznika, sączymy tequilkę, którą Struś przyniósł. Nagle dzwonek do drzwi. Wchodzi dwóch policjantów, jedna policjantka; ktoś ich nasłał. „Co tu się dzieje?” – pytają. „Nic; studio jest”. „Można?” „Tak, proszę”. Tu wchodzą, wchodzą tam. „Co wy tu robicie?” Struś: „Pijemy tequilę”. Ściszyłem muzykę, jak weszli, ale leciała cicho w tle. „Co wy tu puszczacie?” – i wtedy włączyłem na full; akurat leciało coś tam, że jebać psy (śmiech). „Ścisz to, ścisz to! Kto jest właścicielem lokalu?” – nie chcieli uwierzyć, że ja, mimo że miałem tam stały najem. W końcu poszli; dobrze że nic nie kopciliśmy akurat…
Inna sytuacja: impreza w studiu. Gdy już wszyscy – jak sądziliśmy – wyszli, my też zebraliśmy się do wyjścia. Zamknęliśmy drzwi, wróciliśmy do domu, śpimy. W środku nocy Korzeń odbiera telefon od znajomego muzyka. „Kurwa, obudziłem się w Schronie! Myślałem, że straciłem wzrok! Jest ciemno” – zero okien – „dopiero znalazłem telefon!” Okazało się, że zasnął w trakcie imprezy, w dalszym pomieszczeniu na kanapie. Zsunął się z niej i przykryła go rolka wykładziny, która czekała tam od dawna do położenia (śmiech). Tyle dobrze, że udało mu się dodzwonić do Korzenia, bo w studiu często trudno było złapać zasięg; zbrojony sufit, żelbeton… To stanowiło problem; zdarzało się, że przyjeżdżała do nas ekipa z innego miasta i godzinę stała pod drzwiami, ponieważ nie mogła się dodzwonić, a sygnał z domofonu słychać było tylko w chillout roomie (śmiech).
Nigdy też nie zapomnę, jak kiedyś, bez zapowiedzi, przyszła do Schronu… Célia Faussart z Les Nubians. Uwielbiałem ten zespół; dziewczyny grały z The Roots, wystąpiły na trzecim „Jazzmatazz” Guru… Okazało się, że Célia była wówczas dziewczyną wspomnianego wcześniej Johna Banzaï; przyszła razem z nim i Wujlokiem nagrać numer, który nigdy, niestety, się nie ukazał. Pamiętam, co sobie wtedy pomyślałem: „Jednak muzyka łączy ludzi…”. Nigdzie nie jeździłem, siedziałem na miejscu, a przez muzykę ludzie sami nas znajdowali! [Czytaj dalej]