IGS: Ciągnęło wilka do lasu

IGS | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy VI"
fot. Jacek Baliński

Pracując nad płytami producenckimi ze śmietanką rapowego Śląska (i nie tylko), czułeś, że jesteś „swój”? Czy może przez wzgląd na to, że byłeś od tych raperów o kilka lat starszy i wywodziłeś się z innej muzyki, był między wami dystans i przychodzili do ciebie bardziej dlatego, że byłeś jedyną osobą w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, która ogarniała…

…tak było. Igor nigdy nie był ziomkiem. Nigdy nie byłem dla nich swojakiem. Nie byłem postrzegany przez to środowisko jako prawdziwa postać. Nie byłem z ich bajki, bo nie nosiłem szerokich spodni, tylko ubierałem się jak rockman. Nie nosiłem superstarów, tylko buty kowbojskie.

Nie było to dla mnie OK – ale cóż było robić? Jeśli chciałem dalej tworzyć tę muzykę, to czasami, niestety, trzeba było robić dobrą minę do złej gry, nieraz przełknąć gorzką pigułkę i pogodzić się z tym, że – no tak, ja nie jestem od nich! Myślę, że nieoficjalnie albo półoficjalnie byłem nawet wielokrotnie przedmiotem drwin: że Igor to nie jest hiphopowiec, nie słucha rapu, Igor myli LL Cool J-a z JJ Cool – bo tak kiedyś przekręciłem ksywkę tego rapera (śmiech). Jeździłem na deskorolce, na snowboardzie – dla mnie była to jakaś część tej szeroko rozumianej kultury, ale niektórzy to wyśmiewali.

Próbowałeś kiedykolwiek być bardziej z tej bajki?

Nie. Musiałbym udawać. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Poza tym – może i nie słuchałem hip-hopu, nie rozpoznawałem wszystkich artystów, którzy pojawiali się w „Yo! MTV Raps”, ale za to grałem gamy, pasaże i rozróżniałem cis-moll od B-dur, a oni nie… Byłem muzykiem i jednocześnie byłem świetnie obeznany z komputerami, wiedziałem, który mikrofon podłączyć do jakiego preampu, żeby to brzmiało fajnie, i wiedziałem, że jak nagrywa się w trzydziestu dwóch bitach, to jest lepiej, niż jak się nagrywa w szesnastu. Raperzy tego nie wiedzieli, więc jak przychodzili do mnie na nagrania, na koniec dnia wychodzili zadowoleni.

Nie chcę się chwalić, ale miałem zawsze zajebisty zmysł realizatorski. Nie wiem, skąd to się wzięło, lecz – mając pojęcie o muzyce, o dykcji, interpretacji, intonacji – dokładnie wiedziałem, jak dany delikwent ma zarapować swój tekst, chociaż sam przecież nigdy nie rapowałem. Uważam, że tak na „Ekspedycjach” i „Alchemii”, jak i na późniejszych wydawnictwach, pod względem realizacji wyciskałem z MCs dwieście procent. Nie sto, nie sto pięćdziesiąt – dwieście. Te nagrania były naprawdę wyprodukowane przeze mnie. Nie było tak, że rzucałem raperom podkład, włączałem ścieżkę i mówiłem: „Róbcie sobie, co chcecie”. To było wręcz despotyczne realizowanie mojej wizji.

Dokładałem również sporo różnych smaczków. Pamiętam, jak nagrywaliśmy „Jak tu jest” Gana i Jaja na „Ekspedycje”. Chłopaki robiły próbę refrenu. Powiedziałem: „Czekajcie! Tę próbę też nagramy!” – nagraliśmy, a potem wmontowałem ją jako intro do kawałka. Takich akcji było oczywiście znacznie więcej…

Z jakimi reakcjami spotykał się twój despotyzm? „Dzięki, Igor, jest lepiej!” czy: „Może i fajnie wyszło, ale jakbyś nic nie mówił, też byłoby OK”?

Przez wiele lat taką łatkę miałem przypiętą: „Nie lubię u Igora nagrywać, bo strasznie się przypierdala”. Jak ktoś był miękki, to nie znosił tej krytyki. Wielokrotnie też wywalałem ludzi ze studia, jak byli nieprzygotowani, pijani.

Kiedy trafiałem jednak na człowieka o mocnej osobowości, który wiedział, czego chce i poniekąd zgadzał się z moimi uwagami, to z tego wychodziło naprawdę coś fajnego. Z wieloma raperami współpracowało się tą metodą fenomenalnie. Pamiętam Wojtasa, który w 2004 roku nagrywał u mnie album „Moja gra”. Zacząłem mu coś podpowiadać, a on na to: „Igor, bardzo dobrze!”. Dał mi zielone światło, żebym rzeczywiście produkował jego utwory. Poczułem się doceniony, bo kiedyś kochałem się w pionierskich nagraniach Wzgórza, a tu nagle słyszę od człowieka ikony: „Ty mi wszystko mów, wyciśnij ze mnie dwieście procent!”. Fantastyczna współpraca! Do dziś przemiło ją wspominam.

Dla równowagi dodam jednak, że było również mnóstwo takich artystów, którym w ogóle się nie wcinałem: chłopaki z Baku Baku, Tede z Borixonem… Oni dokładnie wiedzieli, po co przyszli do studia. W ich przypadku wystarczyło wcisnąć record, włączyć, wyłączyć i powiedzieć: „Dzięki, nie robimy żadnych dubli, wszystko mamy”. Tede zresztą na początku lat dwutysięcznych nagrał u mnie chyba osiemnaście numerów, z których ukazało się tylko kilka…

Domyślam się, że masz bogate archiwa – o czym świadczy chociażby album „Garaże” z 2006 roku, na którym zebrałeś wybrane niepublikowane numery z wcześniejszych lat. Podobno też bardzo selektywnie podchodziłeś do swoich wydawnictw: z kilkudziesięciu zarejestrowanych utworów wybierałeś kilkanaście, które ostatecznie trafiały na płytę.

Robiłem wtedy trzysta pięćdziesiąt podkładów rocznie. Jeden dziennie, przez dziesięć lat. Czasami dwa – bo w takie dni jak Wigilia nie robiłem bitów (śmiech).

Workflow jednak był taki, że nie rozdawałem tych produkcji na wynos. Jakbym wysyłał, to zaraz bym słyszał: „A masz jeszcze drugą paczkę, bo ta mi się osłuchała już?”. Niemal wszystkie te nagrania powstawały tak, że artysta zapoznawał się z bitem w momencie, kiedy przychodził do studia. Grammatik nagrał „Słuchaj rapu” pod bit, który był jeszcze na MPC. Eldo z Juzkiem przyjechali do studia, puściłem im ten bit, wybrali go, umówili się, o czym napiszą, poszli do pokoju obok, napisali – i to słychać! Ten feeling, ten spontan; i że wszyscy są podjarani tym, co robią, włącznie z producentem. To samo z „Każdy z nas to pozna” z płyty „Na klucz” z 2005 roku – przyszedł Gutek do studia, powiedział: „To jest bit dla mnie, pod ten bit nagram!”. Inny przykład z tego samego albumu: O.S.T.R. „Mam ręce czyste”. Miałem z tyłu głowy, że przyjeżdża do mnie O.S.T.R. i że chciałbym zrobić dla niego coś wyjątkowego. „Zobacz, taki bit teraz robię”. „Zajebisty, do tego nawijam!” Jeszcze ciepły bit, jeszcze nieskończony – i pod niego nawijał. [Czytaj dalej]