Ceube: Nie mógłbym tylko surfować

fot. Jacek Baliński

Co było dalej, wszyscy wiedzą dzięki numerowi „360 obrót” z solowej płyty Tedego „3H: Hajs, hajs, hajs” z 2003 roku. „Przeznaczenie było takie, że Ceu odszedł / Nie jest chłopakiem, co na scenie czuł się dobrze”.

To prawda, że nigdy nie lubiłem rozgłosu i byłem nieśmiały. Jak ktoś, kogo znałem, gdzieś się ze mną nie przywitał, to uznawałem: „Dobra, nie podejdę do niego i się nie przywitam, pewnie mnie nie pamięta…”. Nie lubiłem, jak wszyscy się na mnie patrzyli – a jak jeszcze dodatkowo słuchali… Jako Trzyha zagraliśmy chyba cztery koncerty: dwa w Remoncie, jeden na jamie w Trójmieście i support przed Run DMC na imprezie Rap Day; każde z tych wydarzeń było dla mnie trudne, stresujące.

Natomiast – nie do końca było tak, jak to Tede przedstawił. Nigdy nie powiedziałem: „Chłopaki, odchodzę”. Któregoś dnia spotykaliśmy się we trójkę i Marian zakomunikował: „Wiesz co… Na razie nie będziemy z tobą nagrywać”. Przyjąłem to na luzie; wydaje mi się, że sam miewałem już takie myśli, że nie za bardzo chcę dalej rapować, więc być może było to wyjście naprzeciw temu, co czułem. „Spoko, spoko” – po czym tego samego dnia, wieczorem, w audycji Bogny, nagle usłyszałem: „Właśnie powstał nowy zespół: Warszafski Deszcz! Tede, JanMarian, Numer Raz!”. Ja: „Hmm… aha…”.

Tego się nie spodziewałem! Narracja Tedego w pełni pasowała mi do tego, czego dowiedziałem się o tobie w trakcie researchu.

Bardzo dyplomatycznie to nawinął – za co zresztą dziękuję, gdyż dzięki temu nikt przez te lata nie sądził, że zostałem wyrzucony ze składu… Nie miałem żalu – choć byłem zaskoczony, bo widać było, że to było zaplanowane już wcześniej (śmiech). Mógłbym mieć żal, gdybym uważał, że dobrze rapuję, chciałbym to kontynuować i usłyszałbym od chłopaków, że wolą nagrywać z Numerem – a tak nie było. Podejrzewam, że podświadomie czułem, że jest pomiędzy nami duża różnica. Jak usłyszałem zwrotki Numera i Tedego w „Wolę się nastukać” Molesty, pomyślałem: „Wow, ci goście są na innym levelu!”. Ja bym do tego kawałka nie pasował – nie tylko dlatego, że na palcach dwóch rąk policzę, ile razy w życiu zapaliłem blanta (śmiech).

Tak czy inaczej, panowie postanowili wziąć sprawy w swoje ręce – i słusznie, to była dobra decyzja. Oni zajęli się Warszafskim Deszczem, ja zająłem się Moro.

(…) W 1996 roku powstało Moro – oddaję ci głos, abyś przybliżył genezę marki, w której ubraniach chodziły niegdyś dziesiątki tysięcy młodych ludzi.

Zaczęło się od tego, że wspomniany wcześniej Mateusz – którego poznałem za czasów licealnych, ale później okazało się, że chodziliśmy też razem do przedszkola, podobnie jak z Kendikiem – dostał na osiemnastkę od dziadka tysiąc dolarów. (W połowie lat dziewięćdziesiątych była to kwota pozwalająca kupić używanego malucha). Nie miał pomysłu, co z tymi pieniędzmi zrobić. Każdy biznes polega na zaspokajaniu potrzeb klientów – a Moro powstało po to, żeby zaspokoić własne potrzeby. Chodziliśmy w szerokich spodniach, które trudno było dostać. Były tylko dwa znane polskie brandy: Etylina oraz R; bardziej deskorolkowe niż hiphopowe. To wszystko było drogie, więc zaproponowałem Mateuszowi: „Dawaj, zainwestuj kasę, zrobimy spodnie – i jak zarobimy, to kiedyś sobie ten tysiąc dolarów wyjmiesz”.

W tamtych czasach w co drugim polskim domu była maszyna do szycia. Widziałem, jak moja mama wycina jakieś wykroje i później je odrysowuje. Kupiłem od Tedego jego skejtowe baggy jeansy Independent, położyłem je na gazetę, odrysowałem poszczególne elementy, po czym pojechaliśmy z Mateuszem na Puławską, gdzie była hurtownia z tkaninami. Kupiliśmy kawałek jeansu dwa na dwa metry, wyciąłem co trzeba i dałem mamie do zszycia; uszyła jedną parę. W międzyczasie wymyśliłem nazwę Moro i niespieralnym markerem napisałem ją na metce. Wyszedłem w tych spodniach na miasto i odbiór był: „Wow, ale zajebiste!”.

Wtedy Mateusz zainwestował pieniądze i pojechaliśmy z moim tatą samochodem – my nie mieliśmy wtedy jeszcze prawa jazdy – do hurtowni do Nadarzyna. Kupiliśmy tam belkę czarnego denimu, chyba trzydzieści metrów; umieściliśmy ją w aucie po skosie, a my z Mateuszem wracaliśmy zgięci. Mama kolegi z bloku była krawcową dla sąsiadek, więc daliśmy jej te same wykroje, belkę materiału, zrobiliśmy metki z bandanki w kamuflaż – i uszyła nam trzy pary. Odebraliśmy je, sprzedaliśmy, mieliśmy kasę, żeby zapłacić jej za te, które już uszyła – i szyła kolejne. Łącznie chyba czternaście par wyszło z tej belki; rozeszły się dość szybko.

Problem był taki, że w tych spodniach odrywały się szlufki; nici nie wytrzymywały. Następną partię, z jeszcze większej belki, pojechaliśmy więc zrobić już do szwalni z prawdziwego zdarzenia, przy Filtrach. Ta partia była granatowa – poprzednia czarna – i miała haft; projekt wykonał Tede, który narysował swoją interpretację logo Wielkiego Elektronika z „Podróży pana Kleksa”. Wyszło około trzydziestu par. Sprzedanie ich zajęło nam znacznie więcej czasu niż poprzednio; myślę, że dwa–trzy miesiące. [Czytaj dalej]