Przywołany został przed chwilą „Kolorszok” – przyjrzyjmy się bliżej tej kultowej audycji, którą prowadziłaś w latach 1993–97. Wspomniałaś, że weszłaś do Radia Kolor „z ulicy”.
Idąc do radia, nie miałam z nim żadnej styczności, choć zawsze było ono dla mnie ważne; było magicznym pudełkiem, które trochę rozpychało ciasny świat. Wiedza na temat hip-hopu, którą posiadałam, też nie była pełną wiedzą, ale byłam przekonana, że wiem więcej niż ci, którzy sporadycznie, w opanowanym przez muzykę gitarową polskim radiu, mówili o hip-hopie. Czułam duży sprzeciw, jak słyszałam te brednie; to było kuriozalne. Prowadzący umniejszali znaczenie hip-hopu, nie potrafili wejść w głębię tego gatunku, przekręcali sensy… Nie mieli bazowej wiedzy.
Uważam, że ludzie dzielą się z grubsza na dwie grupy: takich, którzy grają w szachy i mają długoterminowe, strategiczne plany, i takich, którzy grają w warcaby. Ja gram w warcaby. Pomyślałam więc, że sama zacznę o hip-hopie mówić. To był spontaniczny impuls, który jednak nie pojawiłby się w mojej głowie, gdyby nie formujące się wtedy Radio Kolor. To była wyjątkowa rozgłośnia, założona przez Wojciecha Manna i Krzysztofa Maternę. Gdyby nie otwartość tego pierwszego – który skądinąd nigdy nie był fanem hip-hopu, ale powiedział mi: „Dobra, spróbuj” – „Kolorszok” by się nie wydarzył. Panowie szukali współpracowników i wręcz zapraszali do tego, żeby proponować wszystko to, co nie mieściło się w dotychczasowych, tradycyjnych formatach, praktykowanych w istniejących rozgłośniach. Trwał nabór…
…OK – do tej pory byłem przekonany, że rzeczywiście weszłaś do radia z ulicy! Że przechodziłaś któregoś dnia obok siedziby i stwierdziłaś: „A, co mi szkodzi; wejdę!”.
Nie, aż tak romantycznie nie było (śmiech). Trzeba było odbyć rozmowę kwalifikacyjną z Krzysztofem Materną, przed mikrofonem. Nie był to srogi egzamin, ale była próba mikrofonowa, sprawdzano, czy ma się odpowiedni głos… Sprawdzano również, czy mówi się po polsku, bo jednak jest – czy raczej: było… – to ważne w radiu. Z Mannem i Materną do Radia Kolor przyszła pani Barbara Głuszczak – niestety już nieżyjąca – która była legendarną postacią w Trójce; pilnowała jakości słowa i pilnowała nas, żebyśmy nie naruszali zasad języka. Wspaniała kobieta. Nieustająco paliła papierosy i była bezlitosna w swych krytycznych komentarzach. To było fajne: z jednej strony mieliśmy wolność, a z drugiej strony było wiadomo, że ktoś nas monitoruje i że nie jesteśmy puszczeni zupełnie samopas. Że też się czegoś uczymy, że to nie jest na żywioł.
Strona warsztatowa i radiowe rzemiosło były dla ciebie istotne czy może liczyło się przede wszystkim przekazanie informacji?
Do każdej audycji byłam przygotowana, zawsze miałam konspekt. Konstrukcja była dosyć przemyślana. Starałam się również, żeby każdy utwór miał jakiś łącznik z treścią i kontekstem programu. Wiedziałam, o czym chcę mówić. Jeśli chciałam coś zacytować, to miałam cytaty. Skończyłam liceum o profilu humanistycznym, dużo pisałam, mój zawód dziennikarski polegał na używaniu języka polskiego, więc z tym nie miałam problemów.
Problemy natomiast miałam z tremą, która na początku mnie zżerała. Do tego za każdym razem czułam wielką odpowiedzialność. Jak już wiedziałam, że są ludzie, którzy słuchają „Kolorszoku”, miałam często poczucie, że powiedziałam… źle. Niedokładnie, nieprecyzyjnie; że mogłam to powiedzieć lepiej, że powiedziałam za mało. Zmarnowałam audycję, zmarnowałam godzinę, zmarnowałam to wszystko, do niczego się nie nadaję!… Każda audycja to była dla mnie walka i po każdej audycji byłam totalnie zmęczona, pełna wyrzutów do siebie, że nie poprowadziłam jej tak dobrze, jak chciałam.
Zdarzyła się chociaż jedna audycja, która wyszła tak, jak byś chciała?…
Nie. To było trudne, żeby to wytrzymać. Każda następna audycja była próbą, żeby nie powtórzyć błędów, które popełniłam w poprzedniej. Wydaje mi się, że ludzie tych błędów nie wychwytywali, nie słyszeli ich – i bardzo dobrze, natomiast mnie do dzisiaj to bardzo męczy. Z czasem nauczyłam się, że „wystarczająco dobrze” jest „bardzo dobrze”, nie jestem perfekcjonistką – ale cała moja przygoda z „Kolorszokiem” była męką, bo wymagałam od siebie perfekcjonizmu. A nie byłam perfekcyjna.
Jakie były przykładowe tematy audycji?
Starałam się, żeby zawsze był jakiś temat przewodni. Impulsem do audycji mógł być ciekawy artykuł, na który trafiłam, albo książka; dużo książek sprowadzałam. Trzymałam rękę na pulsie, jeśli chodzi o nowe zdarzenia w popkulturze. Gdy Spike Lee zrobił wspomniany już film o Malcolmie X – to było podstawą do audycji; zaprosiłam do niej również wspomnianego korespondenta „Życia Warszawy” z Waszyngtonu, żeby opowiedział, jak ten film jest odbierany w Stanach, jaka jest tam temperatura dyskusji…
Nie jest jednak prawdą, że „Kolorszok” sprowadzał się do: „Teraz poznamy historię hip-hopu oraz Afroamerykanów”. Nie były to audycje wyłącznie historyczne, edukacyjne; te aspekty były przemieszane z mikroanalizą treści poszczególnych utworów. Jeśli jakiś zespół szczególnie koncentrował się na opowiadaniu o swojej okolicy, to starałam się możliwie jak najwięcej o tej okolicy dowiedzieć, żeby móc później te informacje przekazać – z tym że zawsze miałam wrażenie, że nie mówię rzeczy skończonych. Że nie mówię po to, żeby zamknąć tematy; nie czuję się dysponentką wiedzy, a fascynatką, entuzjastką. Mówiłam więc tak, żeby ludziom otwierać ciekawości i żeby po audycji chcieli sami dalej dowiadywać się, drążyć, pogłębiać swoje wyobrażenie na temat tego, czym hip-hop może być. [Czytaj dalej]