(…) Na „Świeżym materiale” pokazaliście „Graffiti”, absolutnie kultowy singiel z Kosim. Nawiasem mówiąc, Kosi zdradził niegdyś, że początkowo w tym utworze miał się udzielić jeszcze Rzemysz.
Tak, ale pisanie szło mu bardzo opornie, trzeba było zamykać numer, więc ostatecznie z JWP dograł się tylko Kosi. Wyszło tak, jak miało wyjść. Pamiętam, jak dostaliśmy gotowy utwór od Waca. Wsiedliśmy do samochodu Ryby i pojechaliśmy ulicą Partyzantów we Wrzeszczu, puszczając „Graffiti” na pełen regulator. Byliśmy mega zajarani efektem końcowym – jak się wkrótce okazało, nie tylko my, bo stanęło na tym, że nasz pierwszy oficjalny utwór został uznany za singiel roku w plebiscycie „Ślizgu”. Nie spodziewaliśmy się aż tak dobrego przyjęcia, lecz z drugiej strony nie dziwiło mnie ono, bo przecież kto ma nagrać lepszy kawałek o graffiti niż trójka dobrych writerów, którzy w dodatku są całkiem niezłymi raperami… Warto przy okazji dodać, że Waco oraz DJ-e: Cent i Deszczu Strugi też odwalili tu kawał solidnej roboty. Autentyczność i energia tego numeru sprawia, że do dziś jest to hymn grafficiarzy.
Za jego sprawą dostawaliście ponoć później propozycje, by – jak powiedziałeś w jednym z wywiadów – „zostać w Warszawie i robić karierę”. Rozważaliście taką ewentualność choć przez chwilę?
Od początku byliśmy na nie, bo kariera kojarzyła się z komercją. Taka jest undergroundowa mentalność grafficiarzy… Nie dogadasz się (śmiech). Kilka lat później, kiedy pracowałem już przy wydarzeniach ekstremalnych, chciałem namówić jednego z BMX-owców na stworzenie promodelu roweru. „Ja jeżdżę na rowerze, skaczę, jestem wolnym człowiekiem, daj mi spokój z jakimiś biznesami” – mniej więcej tak brzmiała jego odpowiedź. (Kilka lat później nagraliśmy razem kawałek „Witaj w domu”). My mieliśmy podobnie. Kawałek na płytę Waco nagraliśmy chyba tylko dlatego, że był o graffiti…
Nie zabiegał o nas żaden majors, natomiast dość sprecyzowaną wizję na nas miała pewna postać, która wówczas dużo działa w hip-hopie i miała dużo do powiedzenia. Spotkaliśmy się w parku, usiedliśmy na ławce i dowiedzieliśmy się, jaki ma plan. Mimo że bardzo szanuję tego człowieka, nie kupiliśmy tego. Nie chodziło o brak zaufania, tylko po prostu nie widzieliśmy siebie w roli gwiazd. Nie ciągnęło nas do telewizji, więc odparliśmy, że wolimy zostać w Gdańsku i dalej malować pociągi. Tak też zrobiliśmy, choć trzeba tu nadmienić, że dzięki „Graffiti” pograliśmy trochę koncertów.
To jest zresztą ciekawy case: poza Trójmiastem byliście znani de facto z jednego utworu, a mimo to wystąpiliście chociażby na dużym festiwalu hiphopowym w Spodku w 2002 roku. Czułeś, że na scenie jesteś w swoim żywiole?
Na pewno, mam to do dziś, choć odnoszę wrażenie, że na tamtym etapie czasami jeszcze za bardzo wydzierałem się na koncertach. Może była to kwestia tego, że w tamtych czasach czymś normalnym były browary przed wyjściem na scenę, ale faktem jest, że moje flow się nieco zmieniało, przypominało raczej Busta Rhymesa. Obecnie preferuję spokój w nawijce, bliższy świętej pamięci Guru czy Nasowi. Naturalna barwa głosu, bez większych kombinacji.
Natomiast co do tego, że byliśmy znani z jednego numeru – widocznie był to potężny jeden numer (śmiech). Pojawiliśmy się między innymi na dwóch koncertach na trasie RBK Hip-Hop Tour w 2002 roku: w warszawskiej Stodole i w Gdyni. Pamiętam też występ w tym samym roku na festiwalu w Węgorzewie, obok kilku innych hiphopowych zespołów, ale również obok… T.Love. „Wow! Gdzie to poszło!…” – pomyślałem sobie wtedy. Nie podobało nam się brzmienie kawałków z „Przedsmaku”, więc rapowaliśmy do amerykańskich instrumentali; graliśmy też kilka numerów, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Byliśmy jednak chłopakami pewnymi siebie i mieliśmy legendę grafficiarzy, więc czuliśmy, że ulica stoi za nami. Pamiętam, jak graliśmy kiedyś koncert w Warszawie, gdzie publika nie była zbyt tolerancyjna dla przyjezdnych składów. Na scenie występował chociażby Kaliber 44, który został wybuczany, a my zostaliśmy przywitani prawilnie. Mieliśmy uliczny styl i korzenie, więc niejako wpisywaliśmy się w to, co obowiązywało wówczas w stolicy, a do tego mieliśmy za deckami Centa i Deszczu Strugi z WWO. [Czytaj dalej]