DJ Ike: Wierzę w to, co robię

DJ Ike | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy V"
fot. Bartek Modrzejewski

(…) Pracując w tak renomowanej placówce jak CSW w – dajmy na to – 2013–2014 roku, nie towarzyszyło ci uczucie, że może jednak nie ma sensu zajmować się dodatkowo chociażby bookingiem? Wtedy raczej nie mogłeś przewidzieć, że w perspektywie kilku lat będziesz bookował koncerty Quebo na największych festiwalach; prędzej mogłeś liczyć na to, że z Weną zaczniesz grać nie dla stu pięćdziesięciu osób, a dla dwustu.

Ani przez chwilę nie myślałem, że to, co robię na polu muzycznym, nie ma sensu. Wiesz, jakie jest na to jednozdaniowe wytłumaczenie? Ja po prostu wierzę w to, co robię. Nie robię rzeczy, w które nie wierzę. Jeśli się za coś biorę, to dlatego, że jestem przekonany, że ma to sens i wewnętrznie uważam, że na dany moment jest to słuszne. Ponadto w zasadzie wszystko, czego się podejmuję, jest poprzedzone długimi przemyśleniami na ten temat. W przypadku bookowania koncertów wiedziałem, że siłą rzeczy, jeśli będę uparty i będę dążyć do sukcesu, to w końcu przeskoczę wyżej, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, że ta działalność aż tak urośnie. Nigdy nie zakładałem, że wykonawca, z którym pracuję, wejdzie na scenę, przed którą stoi osiemdziesiąt tysięcy ludzi, a ja będę stał za tym wykonawcą, robił mu zdjęcia i będę częścią tego wydarzenia. Abstrakcja.

Tak się stało w 2018 roku przy okazji koncertu Taconafide na Open’erze, ale z Quebonafide wszedłeś na wyższe obroty już co najmniej rok–dwa lata wcześniej. Odwróćmy zatem poprzednie pytanie – nie myślałeś już wtedy, żeby wszystko postawić na muzykę? Twoje zachowanie można ocenić jako przezorne i odpowiedzialne, choć trzeba dodać, że gdy już rzuciłeś pracę, postąpiłeś bardzo odważnie. Jest w Polsce kilku raperów, którzy rezygnowali z etatu w okolicach trzydziestki, ale nie ma chyba bookera i menedżera, który podjąłby podobną do twojej decyzję w wieku trzydziestu ośmiu lat.

Owszem, rezygnując z etatu urzędowego i zakładając agencję Soundhike, podjąłem spore ryzyko, zwłaszcza że miałem wtedy już dziecko i plan na kolejne, jednak tak jak powiedziałem – jeśli ma się wydarzyć coś ważnego, zawsze długo na ten temat myślę i robię analizę SWOT. Analizuję zarówno szanse, jak i zagrożenia, i zastanawiam się, czy dane przedsięwzięcie ma rację bytu, czy może jest równoznaczne z porwaniem się z motyką na słońce. Gdy rozważałem przejście na swoje, stwierdziłem w końcu, że w dłuższym horyzoncie czasowym taka decyzja powinna być korzystna. Zaryzykowałem – i nie żałuję. Było to możliwe między innymi dzięki temu, że do tematów związanych bezpośrednio z koncertami z biegiem czasu zaczęły dołączać kolejne rzeczy, takie jak doradztwo z zakresu PR czy w kwestiach wizerunkowych. Do tego nie tylko prowadzę swoją działalność, ale też pracuję – zdalnie, lecz na stałe – dla niezależnego publishera, jakim jest Fair Music Publishing, dzięki czemu mam pewne, comiesięczne źródło dochodu. Zawsze mam z tyłu głowy stabilizację, z tym że od jakiegoś czasu zajmuję się już wyłącznie muzyką.

Wyjaśnijmy sobie jeszcze podstawową rzecz – kiedy w ogóle zacząłeś się zajmować bookingiem oraz managementem?

Wiosną 2012 roku. Byłem wtedy od kilku miesięcy DJ-em koncertowym i hypemanem Weny, który te koncerty załatwiał i po prostu informował mnie, gdzie i kiedy gramy. Gdy jednak wyjechał na dwa tygodnie do Barcelony, żeby nakręcić klip do „Nic”, zapytał mnie, czy pod jego nieobecność mógłbym sprawdzać koncertowego maila i odbierać telefony od organizatorów. Zgodziłem się – i tak już zostało. W przypadku Weny byłem jednak wyłącznie bookerem, o reszcie spraw jego dotyczących decydował sam – choć należy zaznaczyć, że tak czy inaczej menedżer nie podejmuje decyzji za artystę, a jedynie pomaga mu, sugeruje, podpowiada. Pilnowałem naszego kalendarza, zajmowałem się logistyką, dopilnowywałem formalności… Zdarzało się, że w skali miesiąca graliśmy osiem–dziesięć sztuk.

Z biegiem lat zacząłeś się zajmować kolejnymi artystami, takimi jak Rasmentalism czy Sarius. Ten ostatni napisał kiedyś na Instagramie, że bardzo dużo tobie zawdzięcza i że „mało jest w tej branży ludzi, których tak szanuje”. 

Pracowałem z Mariuszem przez jakiś czas, kiedy był jeszcze bardzo nieopierzony. Był w opcji: „Co się dzieje? Jak to, koncert?! Jak ja mam mikrofon trzymać?! Ile tu ludzi!”. Szaleństwo (śmiech). Na szczęście w CSW nauczyłem się pracy z ludźmi niezbyt restrykcyjnie pilnującymi czasu, nieco odklejonymi, roztrzepanymi, mającymi swój świat… Odbierałem to jako coś zupełnie normalnego, nie było we mnie skłonności do oceniania kogokolwiek. Jeśli ktoś ma ADHD czy zaburzenie obsesyjno-kompulsywne, to OK – ma je i tyle. Moja rola polega na tym, żeby artystom, z którymi pracuję, pomagać realizować ich wizje, a nie oceniać poziom abstrakcji niektórych pomysłów. Mam w jak największym stopniu ułatwiać i umożliwiać pewne rzeczy, na których im zależy. Po to jestem potrzebny artystom i zawsze w ten sposób na to patrzyłem. [Czytaj dalej]