Tymon: Bez master planu

fot. Jacek Kuropatwa

(…) Powiedziałeś, że studia doktoranckie nie kolidowały z innymi zajęciami – a tych trochę u ciebie było. Wciąż „Klan”, wciąż aktywność muzyczna i sceniczna, już praca zawodowa…

Dziś nie wyobrażam sobie prowadzić takiego życia. Moja obecna praca w Techlandzie jest na tyle angażująca, że – choćbym chciał – nie byłbym w stanie zająć się jeszcze czymś innym. Wtedy jednak byłem młody i miałem energię, żeby siedzieć nad różnymi rzeczami do drugiej nad ranem, a potem bez zająknięcia wstać o szóstej. Po kolejne: tych tematów było faktycznie sporo, ale żaden z nich nie zajmował mnie w pełni. Mogłem swój tydzień podzielić na swego rodzaju bloki. Przykładowo w poniedziałek do trzynastej byłem doktorantem, do osiemnastej pisałem do „CD-Action”, wieczorem jeszcze coś innego… Można było to wszystko bez większego problemu pogodzić, zwłaszcza że nie miałem wówczas zobowiązań rodzinnych, nie miałem żony ani syna.

Któremuś z zajęć nadawałeś wówczas szczególny priorytet?

Myślę, że dwoma wiodącymi tematami były praca zawodowa i kariera hiphopowa. Zaraz potem był „Klan”, a na szarym końcu doktorat. Naturalną koleją rzeczy praca zawodowa zaczynała coraz mocniej wysuwać się na pierwszy plan, ponieważ przynosiła największe korzyści finansowe, a do tego wydawała się najbardziej racjonalnym kierunkiem rozwoju życiowego. „Twardsze przetrwają, wyginą te słabsze” – jak rapował Tede. Po tym, jak na dobre zakotwiczyłem w „CD-Action” – oraz ze względu na wspomniane wcześniej zawirowania prywatne – powoli uchodziła ze mnie para do tworzenia rapu. „Zmysłów 5” też nie napędziło mnie do tego stopnia, żebym z miejsca chciał napisać dwie kolejne płyty.

Co prawda nie odpowiedziałem sobie jeszcze do końca na pytanie, czy lepiej jest robić dużo i powierzchownie, czy skupić się na jednej rzeczy i robić ją naprawdę dobrze – ale skłaniam się chyba ku drugiej opcji. Choć może uważam tak dlatego, że nie mam już możliwości, żeby robić dużo i powierzchownie (śmiech). W każdym razie w żadnym wypadku nie żałuję tego, jak się potoczyło moje życie i bardzo rzadko wracam myślami do czasów rapowych. Może dwa razy do roku posłucham którejś z płyt – i tyle. Najwięcej radości oczywiście zawsze sprawia „Świntuch”.

Fakt, że ten album nadal funkcjonuje w twoim kontekście, jest dla ciebie OK?

Nie mam z tym problemu i jeżeli w ogóle mnie to jakkolwiek emocjonalnie wzbudza, to wyłącznie pozytywnie. Nie wstydzę się „Świntucha”; jest to dla mnie po prostu coś śmiesznego z dawnych czasów. Gdy Techland zatrudnia nowe osoby, niektóre z nich kojarzą mnie i wiedzą, że nagrałem przed laty taką płytę, ale z niektórymi poznaję się na stopie czysto zawodowej i dopiero po kilku tygodniach ktoś im uzmysławia całą historię (śmiech). Ludzie podchodzą jednak do tego z dystansem, nikt mi nie zarzuca: „Ale byłeś głupi! Jak mogłeś?!”.

„Na debiut z holo[gramem] dałem nie solo” – jak sam podkreśliłeś w „Co wy na to?” na „Zmysłów 5”. Był to niekonwencjonalny ruch, a jeszcze bardziej niekonwencjonalne było, że w roku 2000 postanowiłeś nagrać płytę w całości traktującą o seksie. W dość pruderyjnych – a w polskim hip-hopie także: twardogłowych – czasach wymagało to trochę odwagi.

Niby tak, z tym że ja nie analizowałem świadomie, czy to dobrze debiutować akurat takim albumem, czy niedobrze. Nie zastanawiałem się, jak „Świntuch” może zostać odebrany i czy jest to odpowiedni materiał do tego, żeby zaprezentować się szerzej publice – bo „Szelma” była jednak wyłącznie lokalnym hitem. Zawsze traktowałem hip-hop jako formę ekspresji i zabawy słowem i w tych kategoriach postrzegam „Świntucha”. Jest to tak samo mój album – choć ze względu na tematykę sygnowałem go jako Świntuch, a nie Tymon – jak „Szelma” czy późniejsze „Zmysłów 5”. Główną inspiracją do napisania płyty był dla mnie koleś, dziś już nieco zapomniany, o ksywie Kwest Tha Madd Lad i jego krążek „This Is My First Album”. To był taki „Świntuch”, tyle że po angielsku: płyta z zabawnymi historyjkami na temat seksu. Spodobał mi się ten koncept i zrobiłem album w podobnym stylu i z podobną wrażliwością. To naprawdę fajna, zróżnicowana, pełna pomysłów i brzmień płyta; łatwo to dostrzec, kiedy słucha się jej bez uprzedzeń. Kiedy materiał był już gotowy, było dla mnie oczywiste, że chcę, żeby został on wydany – tym bardziej że znalazł się chętny wydawca w postaci Delisia. [Czytaj dalej]