Pih: Nie umiem zrobić sobie krzywdy

fot. Jacek Kuropatwa

(…) Zadebiutowałeś na rynku fonograficznym jeszcze za czasów studenckich, stałeś się rozpoznawalnym wykonawcą. Do tej pory część ludzi jest zdziwiona, że Pih, hardcore’owy raper, ukończył prawo; w tamtych czasach wywoływało to zapewne jeszcze większe zdziwienie. Przypomina mi się wers z utworu „Nikt nie jest doskonały” z płyty z Chadą: „Gardzą nami nawet wtedy, kiedy zdobywamy wykształcenie”.

Pamiętam czasy, kiedy patrzono na mnie spod byka i z niechęcią; to było wręcz namacalne. Łysa głowa i szerokie ciuchy były stygmatyzowane. To nie były czasy, kiedy wszyscy mieli tatuaże – jeśli już, to recydywiści.

Na pierwszym roku chodziłem w jesionce, nosiłem teczkę. Podobało mi się to, a poza tym powaga instytucji wymagała pewnej elegancji. Im bardziej jednak rosło moje rozczarowanie prawem i im bardziej moja kariera w rapie zaczęła się rozwijać, tym mniejszą wagę przykładałem do studiów. Gdy wyszła „Wielka niewiadoma” JedenSiedem, wyprowadziłem się do stolicy. Ukończyłem studia dzienne, ale miałem indywidualny tok studiów. Jak przyjeżdżałem na wykłady, to już bez teczki, za to w dresie Moro Sport, która to firma sponsorowała wówczas pół rapowej sceny. Niektórych to na pewno raziło, ale ja nie widziałem w tym niczego złego; tym niemniej wtedy byłem już pewien, że nie pasuję do tego świata. Po tym, jak obroniłem pracę, promotor zapytał mnie, jakie mam dalsze plany. Odpowiedziałem: „Właśnie skończyłem prawo, ale chyba trochę na lewo pójdę” (śmiech). Nie chodziło mi oczywiście o żaden proceder i machlojki, tylko o to, że skupię się na muzyce.

Przejdźmy zatem do niej. O ile się nie mylę, pierwszym twoim utworem, który ukazał się w oficjalnym obiegu, była „Randka w ciemno” z Dyhą z PWRD.

Ten kawałek trafił na składankę dołączaną do „Hip Hop Magazynu”. Wcześniej miałem już gotowe demo i sporo kawałków z Tymim jako JedenSiedem, które nagraliśmy na dwukasetowym magnetofonie, ale nigdzie się one nie ukazały. Z Dyhą natomiast zawsze zajebiście się kumałem, a nasza więź przetrwała do dziś. Bit do „Randki w ciemno” jest jego autorstwa, a wokale nagrywaliśmy w pokoju u Patrycjusza, który na co dzień zajmował się nagłaśnianiem imprez. To był rap z naprawdę czystej zajawki. Jaraliśmy się tym, że możemy coś zarejestrować.

W międzyczasie poznaliśmy z Tymim Jarka Borowskiego, który był pasjonatem jazzu i który zrobił nam bity na demówkę JedenSiedem. Znalazły się tam takie numery jak „Seks jak sport” (śmiech) czy „Stroma 17”, który później pojawił się na składance magazynu „Klan”. Bity Jarka nie brzmiały czysto hiphopowo, były lajtowe, lekko jazzujące. Niby nam się podobały, ale jednak nie była to muzyka, którą wtedy się jaraliśmy. Chętniej nagrywalibyśmy pod rasowe bity w stylu Mobb Deep. Tak czy inaczej Jarek poznał nas z drugim Jarkiem, który miał studio nagraniowe – jak to w Białymstoku, oczywiście discopolowe. Na szczęście jednak realizator był też fanem dobrej muzyki i cieszył się, że nagrywamy u niego. Na nagrywki wydawaliśmy ostatnie hajsy. Świetne czasy.

Pozostając przy rapowych początkach, sięgnę do twojej zwrotki z „Dalekiej drogi” z „Wielkiej niewiadomej”, gdzie zostawiłeś sporo fajnych tropów. Na przykład: „(…) data, której nigdy nie zapomnę / (…) dziewiąty stycznia ’98, ruch na osiedlowych kortach / W mieście człowiek, którego bity dają innym żyć jak krew w aortach”.

Tego dnia Volt – Sebastian jest dla mnie bardzo znaczącą postacią, jeśli chodzi o moje początki – po raz pierwszy przyjechał do Białegostoku. Zagrał na imprezie z cyklu Hip Hop Don’t Stop, którego byłem inicjatorem i na którym byłem DJ-em rezydentem. Pewnego razu w sklepie muzycznym przy ulicy Świętego Rocha, gdzie kupowałem płyty, poznałem grupę osób, która miała dojście do klubów i organizowała imprezy techno. Chłopaki powiedzieli mi, że mogliby się podjąć organizacji również imprez hiphopowych, gdybym był skłonny im pomóc. Można powiedzieć, że stałem się „twarzą” tych wydarzeń – choć oczywiście nie byłem wówczas jeszcze rozpoznawalny nawet w Białymstoku. Posiadałem jednak niezłą kolekcję płyt, które to płyty zamawiałem ze Stanów razem z kumplami, więc miałem z czego grać przez całą noc. Już po pierwszej imprezie w Hucie Szkła wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Kolejne odbywały się średnio co miesiąc. [Czytaj dalej]