(…) Wracając jeszcze bezpośrednio do „Kilku numerów…” – płyta żyła nieprzerwanie przez ponad sześć lat na koncertach, ale też cały czas bardzo dobrze się sprzedawała. W 2012 roku zdobyła nawet status złotej, co było bezprecedensowym wyróżnieniem dla albumu, który nigdy nie ukazał się w oficjalnym obiegu.
Do wysokiej sprzedaży w dużym stopniu oczywiście przyczynił się Asfalt, który mniej więcej do premiery „Mówi” dystrybuował ten tytuł; wydawaniem kolejnych moich płyt zajął się Jinx, tak że „Kilka numerów…” również wróciło do nas. Po tym, jak sprzedało się już kilka tysięcy egzemplarzy, Tytus zaproponował, żebyśmy wrzucili płytę do sklepów. Odparłem jednak, że nie ma to sensu, bo przecież w nieskończoność ten krążek nie będzie się sprzedawał. Jak udzielałem pierwszych wywiadów po premierze, ludzie zarzucali mi, że jestem fałszywie skromny, ponieważ ciągle powtarzałem, że nie rozumiem, dlaczego mój debiut okazał się takim sukcesem. Tymczasem z mojej strony nie było w tym żadnej skromności, tym bardziej fałszywej; to był brak wiary w siebie. Z Tytusem podpisywałem umowy licencyjne na każdy kolejny tysiąc egzemplarzy i za każdym razem myślałem, że ten tysiąc będzie już ostatnim. Nawet po sprzedaniu dwudziestu tysięcy kopii nie pomyślałem: „Ale zajebiście, to się nigdy nie skończy!”.
Z perspektywy czasu uważam, że niewstawienie płyty do Empików było z mojej strony błędem. Był wtedy jednak jeszcze jeden powód, który stanął temu na przeszkodzie, a mianowicie: cena. Tytus nieraz mnie przekonywał, żeby „Kilka numerów…” sprzedawać po cenie rynkowej, tymczasem ja upierałem się przy tym, żebyśmy zostali przy wyjściowych piętnastu złotych. Przy dystrybucji sklepowej byłoby to niemożliwe, więc temat ostatecznie upadł.
Odnoszę też wrażenie, że jakiś czas po premierze płyty rapowa machina mimowolnie wciągnęła cię w swoje tryby. Mam na myśli chociażby fakt, że na klipach, które ukazywały się nawet blisko trzy lata od wydania albumu, wyglądałeś jak chodzący baner reklamowy.
Większość raperów wtedy była niestety chodzącymi banerami. Z perspektywy czasu wygląda to dość żenująco i dobrze, że ten etap w polskim hip-hopie – dzięki temu, że artyści zaczęli dobrze zarabiać – dobiegł końca.
Nie wiem, co mną wówczas kierowało – tym bardziej że nie dostawałem hajsu, a wyłącznie ciuchy, które w dodatku rozdawałem znajomym, bo sam ich nie nosiłem na co dzień. Wydaje mi się, że wchodziłem w takie współprace ze zwykłej pazerności. Na zasadzie: jak dają, to biorę. I to dają za darmo – choć dziś oczywiście wiem, że wcale nie za darmo. Poza tym skoro inni, bardziej znani raperzy też brali te ciuchy, to czemu ja miałbym nie brać? Nie sądziłem wtedy, że to przypał. Na szczęście z przyjmowania kartonów z ciuchami dość szybko się wyleczyłem.
Ogólnie rzecz biorąc, podjąłem w tamtym czasie kilka decyzji, których dziś bym nie podjął, ale nie chcę mówić o konkretach. Taki jest biznes, każdy chce ugrać jak najwięcej. To, że byłem żółtodziobem i nie potrafiłem zadbać o swoje, to moja wina, a nie osoby X czy firmy Y. Niewiele mogę natomiast sobie zarzucić, jeśli chodzi o stricte muzyczne współprace. Był moment, że miałem zwrotkę w co trzecim singlu, ale zawsze stosowałem sito i nie dogrywałem się każdemu. Nawet jeśli czułem, że ktoś się do mnie zgłasza nie tylko dlatego, że jestem fajny koleś Łukasz, ale też dlatego, że chce na tym coś ugrać, to nie miałem z tym problemu, bo cały czas miałem do niego sympatię i uważałem, że to, co robi, robi dobrze. Oczywiście znajdowali się też tacy, którzy – mam wrażenie – wręcz mnie nie lubili albo nie szanowali moich umiejętności, a mimo tego chcieli ze mną nagrać. W taki układ jednak nigdy nie wszedłem.
Krótko mówiąc – rapowa machina miele, wielu zmieliła i mnie też próbowała, ale oparłem się jej, w czym pomogło mi chociażby to, że nie jestem z Warszawy i nie uczestniczyłem w jej życiu towarzyskim. Jak idę na piwo w Toruniu, to nie spotykam znanych raperów, bo ich tu nie ma. W Warszawie musiałbym pić z nimi wódkę i klepać się po plecach. W swoim mieście nie muszę. [Czytaj dalej]