(…) Pierwszy, tytułowy singiel z debiutu to, patrząc po liczbach na YouTube’ie, twój najpopularniejszy solowy numer…
…to też był hit, bo jak ten singiel wyszedł, to już zacząłem grać koncerty. Płyta była gotowa, ale jeszcze się nie ukazała, więc ludzie znali de facto jeden mój numer. Totalny debilizm (śmiech). Kwiatek ze Szpadyzora ogarnął mi na przykład występ na festiwalu w Giżycku. Piątek, godzina dwudziesta druga, prime time, kończy Trzeci Wymiar i nagle na pół godzinki wjeżdża typ, którego nikt nie zna. Dostałem trochę CD-ków z singlami do rzucenia ze sceny, ale byłem tak zestresowany tym koncertem, że rzucałem wszędzie, tylko nie w stronę ludzi. Tam też poznałem Ostrego, który w dość specyficzny sposób postanowił wyrazić uznanie dla „Silnego jak nigdy…”. Dopiero wtedy zszedł ze mnie stres.
Całą płytę napisałem w Sopocie, ale nagraliśmy ją w Poznaniu, gdzie Kwiatek wynajął nam chatę i studio na kilka dni. Nie wiem w sumie, jak my zrealizowaliśmy ten album, bo tam ciągle była tuba walona… Za dużo tego było. Ale co – nagraliśmy płytę, płyta wyszła. Byłem wtedy przekonany, że jak ona nie wypali, to…
…koniec świata, bo ze studiów cię wyrzucili, w żadnej robocie nie możesz zahaczyć na dłużej…
…i do końca życia będę składał digipacki. Niestety mam wrażenie, że „Silny jak nigdy…” ostatecznie nie wypalił. Nie był to hit; sądziłem, że może być lepiej i że moje życie może się zmienić. Znałem Chwiałka, więc wiedziałem, że w branży nie ma biedy i że jest do ugryzienia siano z płyt czy z koncertów. Po cichu liczyłem na to, że muzyka stanie się moim drugim źródłem dochodu, a w przyszłości być może stanie się głównym.
Paradoksalnie mój debiut nie zagrał tak, jak sądziłem, że zagra, przez to, co dziś jest uważane za zupełnie normalne. Słuchaczy wówczas strasznie triggerowało, że w tekstach wspominam o swojej matce czy o swoich ziomkach. „Ziomuś, pozwól, że ci streszczę swoją płytę / Alko, matka, ziomki, prawda – chuj, bywa, takie życie” – tak nawinąłem w „Texasie” na „Miejskim patrolu”, bo tak ludzie widzieli moją twórczość. I w sumie mieli rację. Taki jest mój rap. Ja nie robię nowych płyt – ja ulepszam stare. Nigdy nie byłem odkrywczym raperem, nie potrafię też robić ogólnikowych bangerów; może poza „Łajzo” z producenckiej Returnersów. Od zawsze piszę mocno autobiograficznie, więc ta płyta musiała taka być. I tyle. Mogłaby być lepsza, ale nie jest zła, a już na pewno nie była fuck-upem wydawniczym, bo wszystko się zwróciło.
Tym niemniej w moim życiu za wiele się nie zmieniło. Tak jak nawinąłem w „Celu” – na płycie, nad którą jednak trochę popracowałem, zarobiłem wszystkiego osiem koła, a w dodatku tróję musiałem oddać Chwiałkowi, który wcześniej kupił mi kompa. Zresztą chyba po każdej płycie musiałem coś Chwiałkowi oddawać (śmiech). W każdym razie właściwie zaraz po premierze albumu byłem już łysy, dlatego z miejsca zacząłem pisać następny. Oczywiście grałem też koncerty, ale wychodziliśmy wówczas z założenia, że lepiej jest grać więcej za mniej, więc regularnie grałem sztuki za trzysta złotych. Jak mi się coś odkleiło i postanowiłem, że jednak dzisiaj balet, to po powrocie do chaty dziewczyna pytała, ile przywiozłem, a ja odpowiadałem: „No, pięć dych jestem w plecy”. Sami się jednak na to zdecydowaliśmy, bo też im więcej gra się koncertów, tym bardziej ludzie myślą, że się wszystko kręci. Czasami trzeba grać w tę grę, że jest się większym graczem niż faktycznie się jest. Jeśli jakiś organizator widział, że w jednym miesiącu mamy dziesięć koncertów, to sam się do nas odzywał, czy nie chcielibyśmy przyjechać do jego klubu. Koniec końców to był zajebisty patent z tym graniem. Fakt, wszystkie weekendy miałem wyjęte z życia, bo przez pół roku praktycznie co weekend jeździliśmy w trasę, ale dzięki temu pozbyłem się chociażby stresu związanego z byciem na scenie. Do tego dużo zajebistych zakulisowych historii; klasycznie wszystkie z alkoholem w tle.
Miał być koniec świata, jak płyta nie wypali. Był?
Nie było – w dużej mierze dzięki temu, że w życiu wreszcie zaczęło być w miarę normalnie i stabilnie. Jak na innych płaszczyznach zaczęło się robić trochę spokojniej, to skumałem, że niepowodzenie debiutu nie powoduje nagle, że wszystko przepadło. Przez pewien czas była stresówa, ale później zauważyłem, że jak coś nie wypali tak, jak myślałem, to świat i tak dalej się kręci, a ja dalej żyję. Po roku–dwóch od „Silnego…” miałem już nieco inne podejście. W międzyczasie dość szybko wydałem jeszcze „1.5”, gdzie też pojawiło się pewne rozczarowanie, jeśli chodzi o przyjęcie czy zyski, ale jak teraz o tym myślę, to w sumie nie wiem, czego ja się spodziewałem… [Czytaj dalej]