(…) Jak ojciec, uznany muzyk, zapatrywał się na twoje pierwsze muzyczne kroki? Spotykały się one z jego akceptacją i zrozumieniem?
Z akceptacją raczej tak, ale nie jestem przekonany, czy ze zrozumieniem też (śmiech). Ojciec kupił mi pierwszy werbel i pierwszy zestaw blach do bębnów, dawał mi również pieniądze na wynajem salki na Imielinie, gdzie mogłem sobie ćwiczyć. Wiedział, że jest to coś ważnego w moim życiu, dlatego gdy mi nie szło w szkole, dostawałem szlaban na chodzenie do tej salki. Gdy jednak graliśmy wspomniany koncert z Five Kinds of Happiness w Remoncie, tata został w domu, ponieważ zżarł go stres. (Zresztą nie dziwię mu się; gdyby moje dzieci miały w wieku czternastu lat już grać w klubie, też byłbym zestresowany). Poprosił wtedy swojego perkusistę z Voo Voo, świętej pamięci Stopę, żeby wybrał się zamiast niego i zdał mu później relację.
Mama, która zajmowała się domem i wychowywaniem nas, też z aprobatą podchodziła do naszej pasji; do dzisiaj zresztą nam kibicuje. Nie napotykaliśmy zatem na sprzeciw ze strony rodziców, aczkolwiek przechodziliśmy przez style muzyczne, z którymi ojciec nie sympatyzował. Nigdy nie rozumiał metalu, a przez pierwsze lata nie do końca także rozumiał hip-hop, ponieważ tworzenie muzyki w oparciu o sampling było dla niego czymś dziwnym. Sądzę jednak, że już przy „Polepionych dźwiękach” uznał tę metodę pracy i dostrzegł, że samplowanie nie musi być odtwórcze, a wręcz może być kreatywne. Nie puszczaliśmy tacie naszych pierwszych hiphopowych nagrań, więc nie miał okazji usłyszeć wspomnianej płyty przed premierą, ale gdy się z nią zapoznał, spodobała się mu. Na pewno była mu bliższa pod względem treści niż dosyć infantylne „Opowieści z podwórkowej ławki” RHX (śmiech).
O tym, że ojciec raczej przychylnie spoglądał na twoje zajęcie, świadczy też chociażby fakt, że już w 1998 roku, mając siedemnaście lat, robiłeś skrecze na płytę „Oov Oov” Voo Voo.
Ojciec zawsze był otwarty na nowe gatunki muzyczne i lubił międzygatunkowe fuzje; pamiętam, że bardzo podobała mu się płyta „Transmutation Live”, którą Praxis nagrało z Invisibl Skratch Piklz. Domyślam się, że przez ten album zapragnął mieć skrecze na płycie Voo Voo, a w związku z tym, że miał mnie z gramofonami pod ręką, zaproponował mi udział w kilku utworach.
Dodam też, że dwa lata później zrobiłem skrecze na płytę Kazika „Melassa”, na której zostałem błędnie podpisany jako DJ M.A.B. (śmiech). Nie pamiętam już, jak doszło do tej współpracy, ale była ona dla mnie nobilitująca, bowiem słuchałem takich płyt jak „Spalam się” czy „Oddalenie” i byłem pod ich dużym wrażeniem. Po raz pierwszy miałem wtedy okazję przebywać w studiu z prawdziwego zdarzenia, mianowicie w Słabym Studiu SP. Możliwość obcowania z oldschoolowym, analogowym środowiskiem studyjnym była dla mnie bardzo inspirująca.
Swoją drogą pamiętam, że niedługo później Kazik otrzymał „Polepione dźwięki” od Wojciecha Przybylskiego, nieżyjącego już kultowego inżyniera dźwięku, który realizował między innymi płyty Kazika czy Voo Voo. Co ciekawe, pan Przybylski nie był wtedy świadomy, że jesteśmy z Bartkiem synami Wojciecha Waglewskiego. Jest oczywiste, że w hip-hopie pseudonimy są istotne, ale my przyjęliśmy je w dużej mierze dlatego, żeby nie ujawniać nazwiska i uniknąć zarzutów, że ewentualny sukces zawdzięczamy naszemu ojcu. Świętej pamięci Robert Leszczyński, pisząc recenzję „Polepionych dźwięków” do „Gazety Wyborczej”, również nie wiedział, że mamy w rodzinie tradycje muzyczne. Gdy później ojciec przypadkowo go spotkał i podziękował mu za pozytywną opinię o albumie synów, był w szoku (śmiech). Początkowo więc udało nam się unikać skojarzeń z ojcem, ale dłużej nie byliśmy w stanie ukrywać nazwiska i przy „Na wylot” już nie robiliśmy z tego tajemnicy. [Czytaj dalej]