The Returners: Ważne, żeby być gość

fot. Ania Bystrowska

(…) Warto też dodać, że „Global Takeover 2: Nu World” ukazało się nie tylko na polskim rynku, ale i na amerykańskim.

C: W tamtym czasie coraz bardziej wkręcałem się w sprawy organizacyjno-menedżerskie, więc licencję na dystrybucję płyty w Europie miał Asfalt, a w Stanach płyta została wydana przez Coalmine Records. Fajnie, że mamy na swoim koncie materiał, który ukazał się w USA, ale inna sprawa, że to był też moment, kiedy otworzyły nam się oczy i uznaliśmy, że rezygnujemy z planu dalszego podboju amerykańskiego undergroundu. El Da Sensei podpisał w naszym imieniu umowę i pieniądze, które należały się nam, brał do własnej kieszeni. Nie mówimy tu o dużych kwotach, ale jak zobaczyłem rozliczenia i powiedziałem Elowi: „Tu jest X pieniędzy, które nam zabrałeś”, usłyszałem: „No tak, ale zima była, musiałem dzieciaki ubrać”.

L: Zrobiliśmy zajebisty album, który był wówczas naszym opus magnum, i nagle przyszła bolesna konfrontacja z rzeczywistością. Jak dochodzi do takich rzeczy, to się człowiekowi odechciewa – pomimo dobrych recenzji, to nadal był poziom undergroundu. W związku z tym, że w międzyczasie zaczęliśmy już robić kawałki z polskimi raperami, uznaliśmy, że pójdziemy tą drogą.

C: Muzykę traktowaliśmy już jako naszą pracę, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na dalsze takie przekręty. Obaj studiowaliśmy europeistykę, która w pierwszych latach po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej uchodziła za przyszłościowy kierunek, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że nie był to dobry wybór i w końcu rzuciliśmy studia. Nie chcę używać wielkich słów, ale postawiliśmy wszystko na jedną kartę.

L: Ta decyzja spowodowała, że byliśmy bardziej zdeterminowani, żeby nasze muzyczne ruchy były poważniejsze i mocniejsze.

C: Bywały momenty lepsze i gorsze, ale gdy rodzice przestali mnie wspierać finansowo jako studenta, mogłem już tyle o ile samodzielnie się utrzymywać.

L: Niby chwilowo był lekki struggling, ale – umówmy się – gdybyśmy nie wydawali pieniędzy na głupoty, to żadnego strugglingu by nie było, więc nie ma co tu snuć wielkich historii. Ja na przykład wyznawałem zasadę, że to, co zarobię na muzyce, wydaję na ciuchy. Kiedy jednak po latach w skali dwóch miesięcy zamiast trzech–czterech tysięcy złotych zaczęło się pojawiać kilkanaście, moje myślenie się zmieniło.

C: Zamykając jeszcze temat współpracy z raperami ze Stanów, warto nadmienić, że przez rok mieliśmy nawet tam na miejscu menedżera, który nas reprezentował. Przez ten czas sprzedał jednak raptem jeden nasz bit, dla Emilio Rojasa. Wysyłał nam też raporty, w których zdawał, co dla nas robi…

L: …„Dzisiaj idę do 50 Centa do studia, wysyłajcie bity” (śmiech). Ale spoko, nie mamy do gościa o to pretensji, bo Returnersi nie byli wtedy jeszcze zbyt dobrzy. Poza tym miałem wrażenie, że podziemny hip-hop w Stanach trochę zdziadział. Słuchając tych raperów, czułem się, jakbym słuchał żuli, a wcześniej wydawało nam się, że to conscious rap i artyści z misją… Tymczasem polski rap zaczął wychodzić z kilkuletniej zapaści i nie mieliśmy już problemu, aby współpracować z rodzimymi wykonawcami.

(…) Tym bardziej musiało cieszyć nawiązanie współpracy z Molestą, której członkowie na waszym bicie nie nagrali kolejnych byle jakich zwrotek, tylko stworzyli na nim – wspólnie z Wigorem – singlowe „Nikt i nic”.

C: Wcześniej jedynym raperem z Polski, z którym „poważnie” nagrywaliśmy, był Małpa. Zrobiliśmy z nim nawet wspólny projekt w 2006 roku, ale ostatecznie do sieci wyciekły tylko trzy numery. Oficjalnie dlatego, że zepsuł nam się dysk, ale to nieprawda (śmiech).

L: To ja muszę się przyznać z kolei, że klip do „Nikt i nic” wleciał do neta przed premierą przeze mnie. Byłem tak zajarany, że wyprodukowaliśmy singiel Molesty, że rozesłałem go wszystkim znajomym na Gadu.

C: To pokazuje, jak duże było to dla nas wydarzenie. Po premierze „Nikt i nic” poszedłem do dziekana, żeby walczyć o indywidualny tryb nauczania. „Proszę pana, ja teraz takie rzeczy robię!”.

L: Ja natomiast powiedziałem mamie, że muszę się zwolnić z lekcji – kończyłem wtedy jeszcze liceum – bo muszę pojechać do Warszawy rozliczyć się z Pelsonem za bit. Mama na to: „Gdzie ty jedziesz, z jakimś chłopem starym się będziesz widzieć, on cię porwie!”. „Nie, mama, wszystko jest OK, oni są znani” – odparłem. „Co to za zespół?”. „No, Molesta”. A mama, zrozpaczona: „Jeeezu!”. [Czytaj dalej]