Sobota: Żeby inni wiedzieli

(…) Po płycie ze Snuzem czekała cię długa przerwa wydawnicza – kolejny oficjalny album, tym razem już solowy, wydałeś dopiero w 2009 roku. Jak sam powiedziałeś – zarabiałeś przez te lata na ulicy. Domyślam się jednak, że nie jest to temat, który chciałbyś poruszać.

Nie będę przecież na siebie zeznawał… Moje doświadczenia z tamtego okresu służą mi raczej do tego, żeby wyciągać z nich odpowiednie wnioski i uczyć się na błędach, a nie do tego, żeby wciąż do nich wracać i je rozpamiętywać. Nie trzeba spisywać życia Soboty, by napisać scenariusz kryminału. Takich dzieciaków jak ja, które przeżywały podobne sprawy i zajmowały się podobnym rzeczami, były tysiące w całym kraju. Milion lepszych, mocniejszych historii. Nie byłem w poprawczaku, w więzieniu też nie siedziałem; zawsze udawało mi się przesmyknąć przez szczeliny systemu. Otaczałem się ludźmi, którzy w kulminacyjnych momentach działalności albo odpadali, bo się do tego nie nadawali, albo my ich rozkminialiśmy i przeprowadzaliśmy naturalną selekcję. Zostawali przy nas tylko właściwi, przez co – na wypadek niebezpieczeństwa – nigdy nie czułem się zagrożony.

Zarabiałem na ulicy, choć oficjalnie pracowałem w skateshopie. Tak naprawdę miałem tam tylko fikcyjny etat, żeby być ubezpieczonym. Wiedzieliśmy, że w papierach musi się wszystko zgadzać. Przez jakiś czas wynajmowaliśmy z kumplem chatę z jacuzzi i gdyby ktoś się nas zapytał, skąd mamy na to pieniądze, mielibyśmy podbitkę.

Pomimo tego, że trudniłeś się nielegalnym fachem i przez długi czas nic nie nagrywałeś, podobno innym mówiłeś, że jesteś artystą. To ciekawe, że ciągle postrzegałeś siebie jako rapera.

Mówiłem o sobie, że jestem raperem, i tak też ludzie mnie kojarzyli. Nic jednak za tym nie szło, żadne piosenki. Życie w totalnej iluzji czy może: robienie z siebie kogoś na siłę. Czasem gościnnie dogrywałem się do czyichś kawałków, ale pisałem mało.

Sobota | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy II"
fot. Ania Bystrowska

Robiliśmy spore głupoty, ale szczęśliwie zawsze udawało mi się uniknąć konsekwencji. W pewnym momencie jednak wszystko się rozsypało, a niemal cała moja ekipa została zawinięta do więzienia. Wielu rzeczy musiałem się pozbyć lub przynajmniej je dobrze ukryć. Przez kilka lat żyłem high lifem, było mnie stać na markowe ciuchy, dostatnie życie, aż nagle musiałem wrócić do mieszkania rodziców, do pokoju, który był niewiele większy od przedziału w pociągu. Nie miałem kasy, żeby choćby dorzucić się mamie do czynszu. Po miesiącu ojciec zagaił: „Może byś znalazł jakąś pracę?”. Ruszyłem z nim na budowę, żeby się ode mnie odczepił. Trudny powrót do realiów. Umiałem ciężko pracować, więc z legalnym zarobkiem miałem luz, ale jednak czułem wstyd, że życie zmusiło mnie, żebym wrócił do rodziców.

Jak oni zareagowali na twój powrót do domu? „A nie mówiliśmy…”?

Na szczęście nie. Za młodu wyprowadziłem się po kłótni z ojcem – rzuciłem mu kluczami i na dobre wypierdoliłem z domu rodzinnego. Po latach, gdy musiałem z powrotem zamieszkać u niego i mamy, mógł mi wypomnieć tę sytuację, ale nie zrobił tego. Miałem trzydzieści lat. Fakt, że wróciłem do rodziców, był dla mnie strasznym ciosem. Moja duma nie mogła tego znieść. Drzwi do domu zawsze jednak były dla mnie otwarte, a pokój mój i mojego brata nie zmienił się od momentu mojej pierwszej wyprowadzki. [Czytaj dalej]