Jan Porębski: Żeby przemiana była czymś więcej niż samą przemianą

(…) Po latach grania i organizowania imprez – od Ruffsoundz, przez Club Collab, po Flirtini – te wszystkie wydarzenia jeszcze jakkolwiek tkwią w twojej głowie czy po czasie się je zapomina?

Najłatwiej jest mi sięgnąć pamięcią do wydarzeń z okresu początków Flirtini, kiedy przywiązywaliśmy bardzo dużą wagę do tego, żeby co miesiąc zaprezentować warszawskiej publice coś nowego. Od jakiegoś czasu gramy natomiast imprezy w każdy weekend, przez co nazbierało się ich już na tyle dużo, że trudno je wszystkie spamiętać. Z początków działalności z Kamilem mam jednak mnóstwo dobrych wspomnień – tak samo jak z czasów Niewidzialnej Nerki. Bardzo miło wspominam chociażby premierę płyty w 2012 roku w Mieście Cypel – udało nam się tam zebrać bardzo ciekawy line-up. Zagrała silna reprezentacja DJ-ska: 600V, Deszczu Strugi, Krime, Druh Sławek, Steez, Panda oraz ja z Rafałem, a do tego reprezentacja MCs była więcej niż solidna: Vienio, Włodi, Wilku, Wigor, Numer Raz, Jano OMP, Franek ze Stereofonii, Kosi, Łajzol i wielu innych. Jak na imprezę promującą niszowy beat tapewydany w niedużym nakładzie, to była bardzo fajna, plenerowa inauguracja.

Obecnie Flirtini to maszynka do grania imprez, o czym może świadczyć chociażby fakt, że w Sylwestra w 2018 roku graliście… w trzech miastach: ty w Gdańsku, Ment w Krakowie i razem w Warszawie.

Po trzeciej części „Heartbreaks & Promises” zamierzaliśmy nieco ograniczyć granie imprez ze względu na inne sprawy, którymi się zajmujemy, ale przez to, że czwórka wyszła bardzo fajnie i spotkała się z ekstra przyjęciem, wróciła nam zajawka na granie. Ona zresztą nadal się utrzymuje, ale podejrzewam, że w najbliższych latach będziemy tę działalność stopniowo wygaszać, bo czas leci, a obowiązków mamy coraz więcej. Wszystkim się wydaje, że imprezy to sama przyjemność, ale jednak coweekendowe podróże po ciężkiej pracy od poniedziałku do piątku potrafią być męczące.

Jan Porębski | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy II"
fot. Ania Bystrowska

Oczywiście fajnie jest odwiedzić znajomych w klubach w innych miastach, ale trzeba wiedzieć, kiedy sobie odpuścić, żeby to, co się robi, nie stało się tylko przykrym obowiązkiem. Wkrada się u nas element rutyny, ale z drugiej strony ona wcale nie musi być zła. Fajne jest chociażby to, że mamy swoją rezydencję, która zresztą z biegiem lat się zmieniała – zaczynaliśmy w Powiększeniu, potem przez chwilę okupowaliśmy Bar Studio, a od kilku lat regularnie jesteśmy w Miłości na Kredytowej. Dobrze jest mieć miejsce, w którym gra się raz–dwa razy w miesiącu i do którego przychodzi publika lubiąca naszą wizję muzyki.

Wspomniałeś o ciężkiej pracy od poniedziałku do piątku – możemy zatem przejść teraz do niej. Zacznijmy od managementu i od najpopularniejszego artysty, którego prowadzisz. Jak doszło do nawiązania współpracy z Taco Hemingwayem?

Od Filipa wszystko się zaczęło. Koledzy z Mustache.pl, czyli internetowej platformy modowej, co roku organizują targi Yard Sale, po których z reguły odbywa się oficjalne klubowe afterparty. Parokrotnie bookowałem lokalnych i zagranicznych artystów na potrzeby tych imprez. Filipa w 2014 roku zaprosili akurat sami, bo był ich znajomym, a ja go wówczas nawet nie znałem. Zagraliśmy jednak na jednej scenie. Dzień wcześniej wyszedł „Trójkąt warszawski”, a tamten występ był pierwszym po premierze płyty. Widać było, że na koncert przyszli głównie znajomi Filipa i znajomi znajomych. Tak czy inaczej, sprawy wokół Taco zaczynały nabierać rumieńców. Razem z odpowiedzialnym za bity Rumakiem mieli bardzo romantyczne podejście do tego, co robią. Nigdy niczego nie obliczali na komercyjny sukces, albumy wypuszczali za darmo do sieci; działali po swojemu. [Czytaj dalej]