(…) Twoja mama jest lekarzem – nie próbowała namówić cię na studia medyczne?
Próbowała. Rodzicom zależało na tym, żebym był odpowiednio wykształcony, ale jako nastolatka bardziej interesowało mnie to, żeby napisać kawałek, a w piątek pójść do tego i tego na melanż, pogadać z tym i tym człowiekiem. Podobnie jak reszta chłopaków z JWP, zawsze żyłem chwilą; nie myślałem przyszłościowo. Po czasie może trochę mi tego szkoda, ale – z drugiej strony – może gdybym sobie zawczasu wszystko zaplanował i skrupulatnie odhaczał kolejne punkty, to nie wydarzyłyby się po drodze te wszystkie rzeczy, które były fajne. Może miałbym bardziej poukładane życie, ale byłbym nudziarzem, który zabił w sobie kreatywność i w którym nie ma choćby odrobiny pozytywnego szaleństwa.
Wspomniałeś po raz kolejny o składzie JWP – ty dołączyłeś do niego już po pierwszej płycie.
Tak, nie byłem członkiem ekipy od samego początku, czyli końca lat dziewięćdziesiątych. Chłopaków znałem już od dawna, bo dorastałem obok, ale jako pełnoprawny członek JWP funkcjonuję od 2010 roku. Granice w tej ekipie – to, kto do niej należy, jest kwestią dość płynną. JWP to rodzaj kolektywu czy wręcz – nie boję się tego określenia – rodziny. Nasze relacje nie są tylko czysto zawodowe – znamy się prywatnie, znamy swoje dziewczyny, dzieci, robimy wspólne grille, jeździmy razem na wakacje…
Nie wydajecie zbyt dużo muzyki – od 2007 roku ukazały się ledwie dwa pełnoprawne albumy, a do tego jeszcze utrzymane w luźniejszej formie mixtape’y. Wygląda to trochę tak, jakbyście wchodzili do studia i po prostu nagrywali – a co z tego wyjdzie, to wyjdzie.
Tak to działa. Swoją drogą, nasze trzy mixtape’y: „#1 w Polsce”, „Jot-Wu-Pe Clan” i „20”, można traktować jako pełnoprawne płyty, bo jest na nich dużo nowych, niepublikowanych wcześniej tracków. Mamy też trochę rzeczy, które leżą u Szczura na dysku i nigdy nie ujrzały światła dziennego. Przy „Sequelu” byliśmy w dobrym okresie twórczym – niedaleko sklepu Erosa mieliśmy własne studio nagraniowe Planet Beats, którym dowodził Szczur, a które było wynajmowane przez Kosiora. Później musieliśmy zamknąć to miejsce, bo zrobił się w nim bałagan i trudno było w spokoju pracować. Dwadzieścia osób na dwudziestu metrach kwadratowych… Wszyscy ziomale wpadali tam napić się i zajarać.
Na samym początku rozmowy wspomnieliśmy o waszej rapowych podróżach dookoła świata – warto wrócić jeszcze do tego tematu. Wspominałeś, że przy okazji tripów w 2011 roku udało ci się załatwić po kosztach kampera…
…który był naszą bazą. Do tej pory zdarza mi się go pożyczać od ojca z firmy. Różnymi ksywami już ochrzciliśmy ten pojazd – był Kamperem Złym (od „Domu złego” Wojciecha Smarzowskiego), Psychokamperem i milionem innych. Wszystkie te przydomki odwoływały się do tego, że podróżująca kamperem ekipa była nieobliczalna – jej pomysły również. Wjeżdżaliśmy nim w najodleglejsze zakamarki Alp czy do małych miasteczek śródziemnomorskich, do których teoretycznie nie można wjeżdżać kamperem: nachylenie rzędu sześćdziesięciu stopni, ryczało, furczało – ale dojechało. Pojechaliśmy nim też między innymi do Amsterdamu, żeby zrobić klip do „Wszystko jest w ruchu”, mojego wspólnego kawałka z Kosim i Vieniem. Po drodze mieliśmy różne przygody – chociażby taką, że będący na ropę kamper zalaliśmy benzyną, przez co o piątej nad ranem pod Hanowerem musieliśmy go przepompowywać… [Czytaj dalej]