(…) Handlowałeś kiedyś winylami – to był dla ciebie start w hip-hopie czy już wcześniej na jakichś płaszczyznach się udzielałeś?
Ja hip-hopu słuchałem już za komuny. Mój kolega wyemigrował w tamtych czasach do RFN-u i gdy po pięciu latach wrócił, opowiedział mi, co tam się dzieje. Dla mnie to było tak, jakby on, kurwa, z kosmosu wrócił. U nas szaroburo, a ten mówi: „Stary, my tu mamy rockersów, popersów, rapersów, piździelców, punków, kolorowe Nike’i i figurki z Gwiezdnych Wojen, a Haribo wpierdalamy na śniadanie”. „Co?!”. „Tak! Masz, słuchaj – to jest rep!”. On nawet „rap” na to nie mówił, tylko: „rep”. Puścił mi jakąś płytę i jak tylko ją usłyszałem, pomyślałem: „Ja pierdolę, całe życie na to czekałem!”. Zwariowałem.
Co ciekawe, ja wcześniej nie byłem w ogóle za bardzo wkminiony w muzykę. Podejrzewam, że wynikało to z tego, że wszyscy dookoła mnie słuchali beznadziejnie gównianej muzyki. Wszystko to brzmiało jak kompletne gówno i tak zresztą brzmi do dzisiaj.
Czego wtedy słuchano?
Polskiej muzyki rozrywkowej – wszystkich tych Maryl Rodowicz i innych wynalazków, choć akurat płyta „Sing Sing” Rodowicz bardzo mi się podobała za dzieciaka. Dziś już nawet wiem, dlaczego mi się podobała – bo jest funkowa i jest pierwszą gangsta rapową płytą w Polsce.
A co to były za rzeczy, które kolega ci przywiózł z RFN-u?
Trzy kasety: Run DMC, Fat Boysów i Beastie Boysów. Ja tych kaset pewnie przez jakieś trzy lata słuchałem bez przerwy, bo niczego innego nie było. Potem pojawiła się w Polsce jakaś składanka – oczywiście bez licencji – na której było napisane rap, a na okładce były takie usta jak z Rolling Stonesów. Jak to zobaczyłem, to, kurwa, oszalałem. Kupiłem tę kasetę i od razu pobiegłem do chaty, żeby ją odpalić. Tak sobie słucham i słucham, aż stwierdziłem: „Kurwa, przecież to nie jest taki rap, jakiego ja słucham! To jakiś inny rap”. Myślałem wtedy, że rap jest zawsze wykurwiasty, a to było gówno, na którym były jakieś europejskie szlagiery, nagrane przez Murzynów, którzy wyjechali z Ameryki razem z żołnierzami, zaczepili się w jakiejś kolonii i uznali, że od teraz będą rapować. Kompletny syf.
Kiedy poznałeś inne osoby, które też słuchały tego repu?
W momencie, gdy zacząłem jeździć na deskorolce. Wtedy na desce jeździła cała masa indywidualności – ludzie, którzy lubili rzeczy inne od tych, które lubili wszyscy inni. Deskorolkowcy przechodzili wówczas okres fascynacji punk rockiem, na który i ja się dość mocno przerzuciłem. Potem przyszło jednak kilku takich kolegów, którzy byli zdeklarowanymi hiphopowcami. Zaczęliśmy jeździć po płyty z rapem do Berlina. Kupowałem tam dwie–trzy płyty (na tyle starczało mi pieniędzy), ktoś inny kupił kolejne dwie–trzy i później każdy każdemu pożyczał. Jak wchodziliśmy do sklepu w Berlinie, to myśmy nie wiedzieli, co mamy, kurwa, wybrać – wszyscy ci Murzyni na tych okładkach wyglądali zajebiście, mieli na sobie fajne ubrania, przybierali jakieś dziwne pozy… Patrzyłem na to i myślałem: „Kurwa, wszyscy są najlepsi, co mam kupić?!”.
Cytowany przeze mnie na początku opis głosi, że jesteś wiecznym skaterem.
Deskorolka jest moją największą pasją obok muzyki. Do dzisiaj regularnie mi się śni, że jeżdżę na deskorolce i że nie mogę zrobić kickflipa, przez co dostaję szału, albo że jeżdżę całkiem OK i jestem zdziwiony, że tak fajnie mi wychodzi.
Jak długo jeździłeś na desce?
Jakieś sześć–osiem lat. Jeździłem non stop. Jak tylko skończyłem lekcje, od razu leciałem na deskę. Miałem absolutnego bzika na tym punkcie. Kiedy ktoś ze znajomych miał urodziny, to ja na te urodziny nie szedłem, bo wydawało mi się kompletnym frajerstwem, żeby zmarnować tam dobry dzień, który mógłbym spędzić na deskorolce. Przestałem jednak jeździć kilkanaście lat temu. Jakbym się teraz wypierdolił na desce, to bym złamał sobie rękę. Jestem tak gruby, że to w ogóle nie wchodzi u mnie w grę. [Czytaj dalej]