Pezet: Zawsze chciałem nagrać coś depresyjnego

(…) Przypuśćmy, że spełnia się amerykański sen o zarobkach z muzyki i jeszcze przed trzydziestką masz na koncie kilka milionów złotych. Jak wyglądałoby wtedy twoje życie? 

Mogłoby mi to zaszkodzić – szczególnie w czasach, kiedy był największy boom na moją muzykę. Obecnie – z wiedzą, którą posiadam – byłby to pożądany efekt wieloletniej pracy. Niestety nic takiego się nie wydarzyło. Nie bardzo jednak umiem sobie wyobrazić to, o czym mówisz, bo cały czas widzę pewien efekt skali. Obraz dużego bogactwa, który mam w głowie, jest nieosiągalny dla polskich gwiazd.

Wszedłeś na scenę jako bardzo młody człowiek, a ludzie młodzi – jak wiadomo – lubią myśleć naiwnie. Widziałeś swoich amerykańskich idoli na ociekających luksusem teledyskach, jednak poziom życia, który ten zawód gwarantował w naszym kraju, był dużo niższy.

Nie zastanawiałem się nad tym intensywnie, ale miałem gdzieś z tyłu głowy taką myśl. Oprócz całej kultury, sposobu przekazywania myśli i zajawki na muzykę, kasa była jednym z powodów sięgnięcia po rap. Przepych i bogactwo amerykańskich wykonawców docierały do nas nagminnie. Dość szybko jednak zyskałem perspektywę i świadomość, że u nas to nie będzie tak wyglądać. Przy pierwszej płycie z NOONem wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Nagle wszyscy zaczęli mnie rozpoznawać. Cały czas ktoś podchodził, zagadywał. Co godzinę można było zobaczyć mój teledysk na Vivie. Gdzie są pieniądze z tego…? Kiedyś gadaliśmy bodajże z Sokołem i liczyliśmy, ile byśmy zarobili, gdyby stacje muzyczne rozliczyły się z nami z tantiem. Uwierz, że wychodziły spore sumy. Być może realia wtedy byłyby inne.

Musieliśmy szybko nauczyć się odpowiedzialności finansowej, ale w przypadku artystów, czyli ludzi z innej bajki, to ciężka sprawa. Po „Muzyce klasycznej” pojeździliśmy z koncertami po kraju i zarobiłem trochę pieniędzy. Mieszkałem wtedy jeszcze z rodzicami, więc za pierwsze tysiąc złotych zarobionych na rapie kupiłem sobie mnóstwo rzeczy. Później zdałem sobie sprawę, że w zasadzie nic nie mogę zrobić za pieniądze, które zgarniam. Liczyłem na kwoty, które w pewien sposób mogłyby ustawić życie – tak się nie stało, choć niektórym wydawało się, że zgarnialiśmy fortuny.

Wracanie od razu po koncercie do domu i oszczędzanie zarobionej kasy nie było możliwe?

To jest problem z zawodem artystycznym. Nie żyje się taki sposób, żeby grzecznie wracać do domu i odkładać pieniądze do skarpety. Kreuje się pewien wizerunek, który wymaga, żeby żyło się w zgodzie z nim. Trochę pułapka.

Zdarzało ci się czasem być niewolnikiem własnego wizerunku? Niejednokrotnie byłeś postrzegany jako kobieciarz i hedonista, więc ludzie mogli na ciebie dziwnie spoglądać, gdy widzieli cię idącego z dziewczyną za rękę.

Tak, to czasem rodziło rozczarowanie zainteresowanych. Mam taką niechlubną historię, gdzie przez wiele lat byłem w relacji fuck buddies z koleżanką. Jak powiedziałem jej o moich problemach ze zdrowiem i o tym, że zmieniam priorytety i nie chcę być już na afiszu, zainteresowanie moją osobą stało się żadne. Słyszałem teksty w stylu: „Jesteś takim słabym gościem, który chce mieć normalne życie?”. Nie była zainteresowana mną, tylko postacią, którą stworzyłem.

Twoja ostatnia płyta „Radio Pezet” wyszła w 2012 roku. Koncerty grasz bardzo rzadko. Czy różne relacje międzyludzkie z tego powodu też się ukróciły?

Tak, niestety. Bardzo często współpracowałem zawodowo z kolegami. Patrzyłem na te relacje jak na towarzyskie więzi, tymczasem okazało się, że były one oparte przede wszystkim na wspólnych interesach, więc kiedy tych interesów zabrakło, relacje kompletnie zniknęły. Czasem ktoś do mnie dzwoni i pyta, czy nie chciałbym ponownie czegoś z nimi zrobić, ale gdy odmawiam, to już nikt nie pyta, czy możemy po prostu się spotkać i pogadać przy herbacie.

Zdarza mi się jednak wzruszyć, bo na scenie nie ma mnie już od jakiegoś czasu, ale środowisko ciągle o mnie pamięta – a to ktoś zaprosi na plan klipu, a to ty namówisz do udziału w tej książce. Daje mi to poczucie, że zrobiłem coś ważnego. Jest to przyjemne i podnoszące na duchu – szczególnie w momentach, w których się myśli, że tylko się zmarnowało życie na muzykę. [Czytaj dalej]