(…) W jednym z wywiadów powiedziałeś: „(…) bardzo lubię wyzwania (…), więc jeśli natrafiałem czasem na jakiś opór materii, to właśnie to mnie motywowało”. Dzięki temu podejściu – jak podejrzewam – spróbowałeś kilka razy swoich umiejętności za mikrofonem.
Nagrałem w życiu kilka zwrotek i mam wrażenie, że zawsze były one utrzymane w stand-upowej konwencji. Jestem fanem stand-upu i charakterystycznej dla niego błyskotliwości, a nagranie tych kilku zwrotek pozwoliło mi skanalizować tę fascynację. Nie miałem żadnych ambicji, by zostać raperem, a tymczasem okazało się, że zaskakująco często jestem potrzebny za mikrofonem (śmiech). Nagraliśmy kiedyś z Pezetem super numer, który jednak nigdy nie został opublikowany. Możliwe, że w odpowiednim czasie wyjdzie wspólny kawałek z Łoną, który całkiem niedawno zażyczył sobie mojej gościnnej zwrotki. W tekstach rapowych brakuje mi humoru i inteligencji, ale też złośliwości. Rap to przecież idealne medium do takich zabaw, a mimo to rzadko się zdarza, żebym słyszał tego typu linijki.
Przypuśćmy, że po premierze „Świateł miasta” Pezet nie zadzwonił do ciebie z propozycją nagrania wspólnego albumu – w którą stronę byś się wtedy skierował?
Plan był taki, żeby wyjechać z Polski. Chciałem się rozwijać w kierunku muzyki, która ostatecznie znalazła się na albumie „Gry studyjne”. Myślałem o Wielkiej Brytanii, w której – jak czułem – mogłem się z tym wstrzelić. Tak się rzeczywiście stało, bo materiałem zainteresowała się londyńska wytwórnia Canteen Records, która niestety przestała istnieć, zanim zdążyła wydać moją płytę. Dystrybuowała ją tylko przez krótki czas cyfrowo, ale trzeba pamiętać, że wtedy cyfra to była terra incognita, a internetem rządziło piractwo. Kilka utworów znalazło się również na składankach CD wydanych w UK i Kanadzie.
Jak moje życie by się potoczyło bez płyt z Pezetem, nie mam pojęcia, ale po średnim – według mnie – przyjęciu uwielbianego dziś albumu „Muzyka poważna” na dobre dałem sobie spokój z hip-hopem. Ta płyta zresztą nie była hiphopowa, a moja muzyka jak zwykle potrzebowała czasu, żeby się przegryźć. Około 2012 roku pojawiły się wznowienia albumu, a wraz z nimi – świetna sprzedaż. „Muzyka poważna” zaczęła pojawiać się w zestawieniach najważniejszych płyt rapowych wszechczasów. Fajnie byłoby odnieść z nią sukces w chwili premiery w 2004 roku, ale tak się nie stało – niby było całkiem OK, ale na pewno nie finansowo. W dodatku w tym samym okresie rozpoczęła się niesławna era hip-hopolo, a ja już miałem tego wszystkiego dosyć. W rezultacie jednak nie wyjechałem na Wyspy, „Gry studyjne” się ukazały, ale nie zmieniły one w moim życiu niczego. Przyznam się, że nie wiedziałem, co dalej robić. Brnąłem w elektronikę, nagrałem „Pewne sekwencje”, które dwa lata przeleżały w szufladzie. Chyba nie wierzyłem, że taki album znajdzie odbiorcę.
Pamiętasz pierwsze momenty, w których z produkcją muzyki dochodziłeś do ściany?
Ścianą było brzmienie. O ile „Światła miasta” Grammatika – biorąc pod uwagę mój ówczesny poziom wiedzy i dostępny sprzęt – brzmiały bardzo przyzwoicie, o tyle miałem świadomość, że amerykańskie rzeczy brzmią lepiej. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego tak jest. Informacji było mało, a dostęp do wiedzy w internecie nie był tak nieograniczony jak obecnie. Walkę o brzmienie odbyłem podczas pracy nad albumem „Muzyka klasyczna” i – wnioskując po odbiorze – była to walka wygrana. Zaczęto mnie kojarzyć z brzmieniem, a dla mnie to, jak muzyk czy zespół brzmi, jest w zasadzie najważniejsze. To jak styl w malarstwie.
Siłą rozpędu i dość bezboleśnie nagrałem „Gry studyjne”, ale zaciąłem się przy „Pewnych sekwencjach”. Zmieniłem wtedy cały sprzęt. Z rewelacyjnie brzmiącego Akai MPC 2000 przesiadłem się na kreatywniejszego Elektrona, który miał jednak dość marne przetworniki. Zacząłem nagrywać instrumenty akustyczne, o czym nie miałem dużego pojęcia. Nie mogłem tego wszystkiego złożyć w całość i miewałem łzy w oczach, starając się to zmiksować. Cały projekt odłożyłem na lata, a chwilę potem założyłem studio Audio Games i zacząłem zdobywać wiedzę o miksie i masteringu, co czasem przypominało obłęd. Pakowałem w sprzęt każde pieniądze i maksowałem nagminnie kredytówkę, jeśli tylko uznałem, że coś mnie pchnie do przodu choćby o centymetr. Zamiast pojechać w końcu na wakacje, wolałem kupić kolejny preamp. To było trudne, ale mam to za sobą i dziś wiem, że było warto. [Czytaj dalej]