Kosi: Prowadzę bardzo intensywny tryb życia

(…) Jednak od momentu, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zaraziłeś się pasją do hip-hopu, pewnie niejednokrotnie miałeś refleksję pod tytułem: „Mam szczęście, że uczestniczę w tej kulturze”.

Prawdę mówiąc, gdybym był teraz młodą osobą, nie wiem, czy wszedłbym w hip-hop. Mam wrażenie, że obecnie można się realizować na wielu innych polach. W okresie mojego dorastania hip-hop był bardzo atrakcyjny, zwłaszcza od strony wizualnej: teledyski z Zachodu, graffiti, ubrania… Kultura spełniała również moje oczekiwania, bo mogłem się wyżyć artystycznie: czy to malując, czy rapując. Tworzyliśmy z kolegami swoje pierwsze gazetki i ziny. To było ciekawe i kreatywne, choć ja wcale nie chciałem być raperem. Moim celem było nagranie jednej piosenki o graffiti, która miała udowodnić, że rapuję lepiej niż raperzy, samemu będąc writerem. Sokół zaprosił mnie do kawałka „W.D.C.S.D. kończy” na debiucie WWO, ale nagrywałem nieśmiało. Z czasem potrzeba rapowej ekspresji narastała. Były propozycje solowego kontraktu i zaproszenia do różnych ekip, ale nie mogłem się przełamać.

Niejednokrotnie narzekam, ale cieszę się, że jestem częścią hiphopowej sceny. Nie musiałem nigdy pracować na etacie. Mogę działać w swoim rytmie, w moim trybie i z ludźmi, z którymi nawzajem się lubimy. W zasadzie robię tylko to, co mi się podoba. Organizuję imprezy i mimo tego, że często są one kłopotliwe pod względem logistycznym, jara mnie to zajęcie. Ciągle coś kreujemy i wykonujemy kroki do przodu.

Odnalazłbyś się na etacie w biurze?

Trudno powiedzieć. Znam się na paru sprawach, ale nie odnalazłbym się w pracy, w której musiałbym przechodzić kolejne szczeble w hierarchii i starać się o awans. Mógłbym za to od razu wejść na pozycję szefa (śmiech).

Nigdy nie zostałeś zmuszony przez życie do jakiegokolwiek kompromisu w tej kwestii?

Były lepsze i gorsze momenty. Jak miałem trzydzieści lat i urodziła się moja córka, nie miałem dość pieniędzy. Rówieśnicy na dobre rozkręcili swoje kariery w korporacjach, w przemyśle filmowym oraz w wielu innych branżach. W tamtym momencie rzeczywiście się bałem, ale na szczęście udało mi się z tego jakoś wyjść. Nie miałem kasy, więc w 2006 roku zacząłem uczyć się grafiki komputerowej, która zawsze była mi bliska. Do tamtej pory nonszalancko robiłem graffiti, ale w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać nad takimi sprawami jak konstrukcja, forma i środki wyrazu. Doszedłem do wniosku, że to, że maluje się po murach, nie oznacza, że jest się pępkiem świata. Wiele rzeczy zostało już wymyślonych setki lat temu, tylko pod inną postacią.

Kupiłem komputer i nauczyłem się pakietu Adobe. Robiłem strony internetowe, reklamy czy logotypy. Łapałem różne fuchy i pasował mi ten zawód – brak konieczności wychodzenia z domu i praca własnym rytmem. Swoją drogą, wielu z moich ziomków ze składu WTK [jedna z najważniejszych warszawskich ekip grafficiarskich przełomu wieków – przyp. red.] jest obecnie cenionymi grafikami.

Myślę, że jestem niezły, jeśli chodzi o znajomość programów i estetyczne rozkminki. Przestałem zawodowo zajmować się grafiką, bo ponownie zaczęły pojawiać się przychody z działalności JWP. Zaczęliśmy szyć ciuchy i grać więcej koncertów. Wszystko się zmienia. Po latach niektórzy znajomi zostawili korporacje i wrócili do wolnych zawodów, a z rapu ponownie można spokojnie żyć i się realizować. Chciałbym powiedzieć, że wyszło na moje, ale przecież los znów może się odwrócić. [Czytaj dalej]