Groh: Wszystko ma swój sens

Groh | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy"
fot. Maciej Bogucki

(…) Mówisz, że życie cały czas cię zaskakuje; wcześniej wspomniałeś o ryzyku i gotowości do podejmowania go.

To prawda – i dlatego czuję się totalnie spełniony, jeśli chodzi o to, co udało się osiągnąć na rynku muzycznym, bo nigdy przez myśl by mi nawet nie przeszło, że możemy zajść tak daleko. Oczywiście, U Know Me nie jest żadnym potentatem, ale też nigdy nie mieliśmy takich ambicji. Wystarczającą nagrodą jest dla mnie to, że nasze płyty są komentowane w środowisku, i że możemy pojechać z naszą muzyką na drugi koniec świata i usłyszeć na jej temat mnóstwo komplementów. To są takie momenty, dla których chce się żyć… Miałem poczucie, że za granicą reprezentowałem nie tylko samego siebie, ale również mój Włocławek, a nawet Polskę. Brzmi to pompatycznie, ale było to naprawdę miłe uczucie.

Pamiętasz pierwszy stricte muzyczny wyjazd? Z czego on wyniknął?

Z inicjatywy wspomnianego Instytutu Adama Mickiewicza w 2012 roku wyjechaliśmy razem z Pawłem Teielte i Danielem Drumzem na festiwal showcase’owy Great Escape do Brighton. Byliśmy tym totalnie zajarani i jechaliśmy tam z misją podbicia Wielkiej Brytanii przez polską elektronikę. Pierwszy raz znalazłem się w takich okolicznościach, w związku z czym zupełnie nie wiedziałem, jak się na miejscu odnaleźć. Pojechaliśmy do tego Brighton zieloni, ale bardzo chcieliśmy się pokazać – tymczasem okazało się, że nie wzbudziliśmy żadnego zainteresowania. Na Great Escape jednocześnie odbywają się setki koncertów i trzeba w jakiś sposób ludzi zachęcić do tego, żeby przyszli zobaczyć akurat ciebie. Nam się to niestety nie udało. 

Daniel Drumz dostał możliwość zagrania w bardzo fajnym miejscu, jednym z większych na terenie całego festiwalu. W ciągu dnia zrobiliśmy próbę i później wróciliśmy tam dopiero na dwa koncerty przed występem Daniela. Ledwo się dopchnęliśmy pod scenę – tylu było ludzi. Myślimy sobie: „Wow, ale będzie! To jest to, o czym marzyliśmy!”. Trwał akurat koncert Crystal Castles, których wtedy jeszcze nie znałem, a którzy przecież już dwa miesiące później występowali w Polsce na Open’erze. Kiedy skończyli grać, na scenę wyszła nasza gwiazda, czyli Brodka. Rozejrzeliśmy się dookoła – a tu wszyscy zniknęli. Na sali zostało może dwudziestu kilku widzów. Brodka skończyła, wszedł Daniel Drumz, który – jak się miało okazać – zagrał dla… sześciu osób. Zderzenie z rzeczywistością było brutalne, ale z perspektywy czasu uważam, że było to dla nas ważne doświadczenie, które dało nam dużo do myślenia i pokazało, w którym miejscu jesteśmy. 

(…) Regularnie jeździłeś do Czech do tłoczni?

Tak, po pierwszych parę tytułów jeździliśmy osobiście. Wracając, w każdym możliwym miejscu w samochodzie mieliśmy wetknięty jakiś czeski alkohol (śmiech). Zawsze była to dla nas przygoda – wyjeżdżaliśmy z Warszawy w nocy i w Czechach byliśmy koło szóstej rano – czyli wtedy, kiedy rozpoczynano pracę w fabryce. Po małej drzemce odbieraliśmy płyty i ruszaliśmy w drogę powrotną. Bardzo miło wspominam te wypady; było wesoło.

Z takich ciekawszych anegdotek mogę przytoczyć tę, jak pojechaliśmy po wspomnianą przed chwilą „Muzykę klasyczną” Pezeta i NOONa. Zamówiliśmy pięćset egzemplarzy, więc musieliśmy pojechać dwoma samochodami. Po noclegu w Pradze, kąpieli w fontannie i tego typu historiach, ruszyliśmy do tłoczni. Chciałem na miejscu sprawdzić te płyty, żeby przekonać się, czy aby na pewno wszystko z nimi gra. Studio w tłoczni było wówczas remontowane, więc zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym sprawdza się matryce i w którym odsłuch był bardzo kiepski. Track po tracku słuchaliśmy, czy jest OK. Puściliśmy ostatni utwór na stronie A i wyszło na jaw, że jest on jakiś brudny i ma nad wyraz mocne szumy. Jest taka prawidłowość, że ostatnie kawałki na płycie winylowej mogą być gorzej wytłoczone niż te pierwsze, ale ten numer brzmiał po prostu fatalnie. To mnie zaniepokoiło, więc zadzwoniłem do Mikołaja i spytałem go, czy w takim a takim utworze powinny być szumy i trzaski. Obudziłem go tym telefonem. Zaspany, odparł, że absolutnie nie powinno ich być. No, skoro tak, to zareklamowaliśmy cały nakład i nie odebraliśmy tych płyt. Po powrocie do Warszawy, odpaliłem kaseciaka z „Muzyką klasyczną”. Słucham tego feralnego numeru – a w nim faktycznie były mega brudne sample i trzaski! Reklamacja była zatem bezpodstawna, a nasza dwusamochodowa wyprawa, która kosztowała X pieniędzy, poszła totalnie na marne – chociaż nie zapomnę jej do końca życia. Po jakimś czasie ktoś te płyty odebrał. Była to dla mnie nauczka na przyszłość, żeby znać na wylot swój materiał. [Czytaj dalej]