(…) W „Bloki w słońcu”, książce o Ursynowie Południowym autorstwa Lidii Pańków, znajduje się taki opis twojej osoby: „do tego, że był raperem, jeszcze niedawno Wojtek przyznawał się niechętnie; dopiero teraz nabiera dystansu i przestaje myśleć, że to obciach. Im doroślejszy jest, tym więcej ma luzu i tolerancji dla tamtego epizodu”.
Jak rozmawiałem z Lidią, byłem już po etapie wstydu i zażenowania. Gdy ja i część moich kolegów ze sceny przestaliśmy rapować, życie trochę kopnęło nas w pysk. Kiedy nagrywałem, znał mnie pewnie co trzeci młody człowiek w tym kraju, a mimo to decyzję o rzuceniu rapu podjąłem z tego powodu, że do niczego on nie prowadził – no, chyba że do frustracji. Musiałem od nowa zbudować otoczenie społeczno-zawodowe i nie ukrywam, że przez długi czas ciążyło mi to, że jedyną rzeczą, którą znam i potrafię, jest rapowanie. Nie pomagało mi też to, że gdy wpisywało się moje nazwisko w Google’ach, to pierwsze zdjęcie, jakie wyskakiwało, było tym, na którym mam na sobie czapeczkę daszkiem do tyłu. Teraz nie mogę patrzeć na zdjęcia z mojej młodości. Jak spojrzy się na ludzi, którzy wychowali się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to ich ówczesny ubiór nawet dzisiaj wygląda fajnie – podczas gdy my wyglądaliśmy jak pajace. Nasi rodzice mieli rację, że to było straszne.
Dzięki tamtym czasom poznałem natomiast sporo utalentowanych osób. Obecnie pracuję w tak zwanej branży kreatywnej, przez co znajomości z właścicielami wytwórni, artystami czy projektantami, którzy niegdyś malowali graffiti, są bardzo cenne. Zdarza się, że ludzie, z którymi współpracuję biznesowo, słuchali kiedyś moich kawałków. Pamiętam jedno ze spotkań w dużej sali konferencyjnej w pewnej korporacji. Po spotkaniu wiceprezes napisał do mnie maila, nieśmiało pytając: „Czy to Dizkret?”. To była fajna przygoda, ale wydaje mi się, że tkwiłem w tym o kilka lat za długo.
(…) Powiedziałeś swego czasu w „Antologii polskiego rapu”, że „dziś robi się startupy albo otwiera z kolegami modną kawiarnię, a my postanowiliśmy robić rap”. Hip-hop był cool.
Tak, bo uważam, że w połowie lat dziewięćdziesiątych deskorolka czy graffiti były hipsterskimi – w dzisiejszym rozumieniu tego słowa – zajawkami. Chciało się być takimi samymi jak ci kolesie, którzy jeżdżą na desce albo malują. To nie było tak, że nas hip-hop porwał, bo podobał nam się rytm. Podobało nam się to, jak byli ubrani ci goście w „Yo! MTV Raps”, bo to było zupełnie coś innego niż znaliśmy ze świata naszych rodziców i z Ursynowa. Niewiele osób wtedy to kumało, więc jak hiphopowiec mijał na ulicy hiphopowca, to od razu stawali się ziomalami – tak samo pewnie było z bikiniarzami w latach pięćdziesiątych.
Zastanawiające, że o hip-hopie sprzed dwudziestu lat – o którym sam wspomniałeś, że niekoniecznie najlepiej się kojarzył – mówisz jako o hipsterskiej zajawce. Hipsterskie zajawki są jazzy. Modne kawiarnie i start-upy są jazzy. Hip-hop był dresiarski.
OK, ale my mieliśmy inny punkt odniesienia. Ja z moimi kumplami małpowaliśmy Mos Defa czy Taliba Kweliego [przedstawiciele tzw. zaangażowanego rapu – przyp. red.]; to było naszym dążeniem do fajności. To, że ikonografia hip-hopu składała się z bloków i wielkich osiedli, było wtórne. Ja nie chciałem być ulicznikiem, choć znałem ludzi, dla których największym osiągnięciem było zostać prawdziwym patusem. Znałem też ludzi z bogatych domów z Konstancina, którzy kradli perfumy na imprezach, żeby być bardziej cool…
Wspominałeś, że kiedyś na jakimś spotkaniu…
Tak, w biznesowych sytuacjach też się zdarza, że ludzie rozpoznają we mnie Dizkreta. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się. Jest śmiesznie. Byliśmy kiedyś zaproszeni z moją wspólniczką na spotkanie do średniej wielkości rodzinnej firmy, w której działem marketingu kierował pewien młody chłopak. Chwilę przed spotkaniem chłopak ten zadzwonił do mnie z informacją, że na spotkaniu będzie inny gość z innej branży, który jednakowoż swego czasu też był raperem. Spytał, czy nie mam z tym problemu i czy aby na pewno nie mieliśmy kiedyś beefu.
Spotkanie dotyczące sprzedaży produktów FMCG w supermarketach i jakiejś kampanii wokół chrupek kukurydzianych versus wizja 2Pac kontra Biggie [ci dwaj artyści mieli jeden z najpoważniejszych konfliktów w historii amerykańskiego rapu; zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach – przyp. red.] w sali konferencyjnej… Nie wiem, może facet rzeczywiście sobie wyobrażał, że nie do końca jesteśmy poważnymi ludźmi i zaczniemy się na siebie rzucać. No, w każdym razie było zabawnie. Odpowiedziałem, że nie mieliśmy żadnego beefu. Co więcej, nawet niespecjalnie się znaliśmy w rapowych czasach. [Czytaj dalej]